jako w niebie tak i na ziemi: design Made in the South
 
a więc tygryski lubią to co robią ostatnio Włosi: wnętrza bez kartono-gipsu, firaneczek, kwiatuszków tudzież ziółek pod sufitem i wokół komina. Bez sielskich durnostrojek, wydruków roślinek, ozdóbek, za to z umiejętnym wkomponowaniem pierwotnego stanu wnętrza. I wiecie kto w tym przoduje? Ano Południe. nie Toskania, nie Umbria, a Sycylia, Apulia, Basilicata. Tak więc, jeśli jechać na urlop z designem, to tylko na Południe.

Na zdjęciach wnętrza Monaci delle terre nere na Sycylii (górny rząd) i pokazywane wcześniej albergo diffuso w San Stefano di Sessanio. Czy tygryski nie mają racji? Te wnętrza powalają na kolana. I tygryski powinny dodać, że też by tak chciały urządzić sobie chatkę....
powinnam więcej tranu, nowego języka zacząć się uczyć (polski przychodzi do głowy, bo jeśli ktoś nie zna różnicy między stróżką i strużką, to intensywne kursy byłyby wskazane), masło orzechowe zamiast masła, choć może niekoniecznie pod szynkę, bo coraz więcej zapominam. Zapomniałam, na przykład, o wigilii po ginestrowemu.  A więc piszę to, co mogło pojawić się jeszcze w grudniu, ku pokrzepieniu serc, którym za dużo upałów:

Zostaliśmy zaproszeni na 19 i od progu obciach: nie wiedzieliśmy, że prezenty daje się w wigilię, a nie tak jak gdzie indziej, czyli w pierwszy dzień świąt. Przyszliśmy z prezentem ogólnym, a powinniśmy przyjść z prezentami szczegółowymi, drobiazgami dla każdego z osobna.

Choinki nie było, prezenty układało się na kanapie i na komodzie, na której stała szopka. Szopka, w przeciwieństwie do choinki, to tradycja bożonarodzeniowa: figurki przekazywane są z pokolenia na pokolenie. W przypadku naszych gospodarzy Matka Boska z przyklejonych ramieniem i dzieciątko po amputacji stopy pochodzili od dziadków, którzy wrócili z emigracji w tysiąc dziewięćset którymś tam i kupili nowy dom rodzinny w samym centrum Poggio Moiano oraz 10 figurek na szopkę, czyli wszystkie dramatis personae plus jedną owcę.

wigilia alla ginestra


Zaczęło się od spaghetti w sosie z owoców morza w pomidorach, choć - jak chętnie mi tłumaczono - nie jest to wymagane. Z równym powodzeniem może być sos biały. Lub zamiast sosu owoców morza robi się sos z tuńczyka. Lub, w najbiedniejszych domach, z wymoczonych solonych sardeli.

Potem podano fritelle, kawałki kalafiora w cieście drożdżowym smażone w głębokiej oliwie. I smażone rybki oraz inne kawałki owoców morza, czyli tak zwane fritto, i -już jako przerywnik - dobrze przyprawioną zieloną sałatę skropioną nową oliwą.

Główne dania też były rybne: a więc dorsz, przyrządzany - jak wszystko w Sabinie -  w pomidorach i z czarnymi oliwkami, oraz węgorz w zalewie octowej. My, siedzący przy stole,  marynowaliśmy się nie w occie a w czerwonym winie,do którego dolewaliśmy gazowanej wody mineralnej, gdyż inaczej nie dawało się go pić takie mocne było. Wino produkcji własnej gospodarz elegancko przelał wcześniej do butelek litrowych i każdy polewał sobie wedle uznania. Na stole stała, co prawda, elegancka butelka wina kupionego w porządnym sklepie, ale nikt się nią nie interesował. Wszyscy obciągaliśmy lemoniadę z jabola.

Po dorszu i węgorzu na stół wjechały wypieki miejscowe: nociole z orzechów włoskich i miodu przekładane liśćmi laurowymi, ciasteczka z orzechów laskowych, miniaturowe obwarzanki na czerwonym winie, pajdy panettone, owoce w czekoladzie i opowieści o tym jak to dawniej bywało. A że przy stole siedziało 10 Włochów, więc dyskusja szybko zeszła na kulinarnia i na licytowanie się, czyja mama najlepiej gotowała. Biorąc pod uwagę konsumpcję mocnego czerwonego wina aż dziwne, że nikt nikomu krzesłem nie przyłożył, bo dyskusja była zacięta. A gdy Sergio stwierdził, że najlepiej gotuje Rzym i Sabina mu do pięt nie dorasta, to na emocjach można było fritelle smażyć. I może w tym momencie Sergio dostałby butelką po coca-coli, gdyby nie dorzucony natychmiast argument, że Ginestra to zupełnie co innego, bo gotuje tak samo dobrze jak Rzym.

Do domu trafiliśmy o północy. Miejscowe koty obrabiały resztki dorsza i spaghetti na progach domąw i tak były zajęte jedzeniem, że zapomniały mówić. Rozgadał się natomiast JC. W przyszłym roku, twierdził, trzeba będzie iść na obiad bożonarodzeniowy, bo dorsz jest niezły, ale on woli jagnięcinę.
Arieto z wioszczyny we Friuli wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Miał wtedy 15 lat. Na granicy zamerykanizowano jego imię. Nie był już Arieto, czyli małym Arim, a Harrym. Brat zapisał go do liceum plastycznego. I reszta jest historią. Designu oczywiście. Bo Arieto z San Lorenzo to nikt inny tylko Harry Bertoia, jeden z ciekawszych projektantów swojego pokolenia. Wystarczy popatrzeć na jego Diamond Chair: kojarzy się jednocześnie i z rysunkiem czasoprzestrzeni, i z rzeźbą, i z grafiką, i z rysunkiem piórkiem. A w dodatku jest to fotel wygodny, doskonale wyprofilowany. Stworzony później Birdie, choć podobny, już taki wygodny nie jest. Birdie jest bardziej poetycki, co być może samo w sobie złe nie jest, ale jednak odchodzi od abstrakcyjnego minimalizmu oryginału. Diamond chair uwielbialiśmy od lat. W końcu zdobyliśmy na ebayu vintagową wersję, bo trzeba wam wiedzieć, że w świecie designu, Diamond nie równa się Diamond. I tak cenniejsze są te w których brzeg zrobiony jest z dwóch warstw drutu. Warto też upolować fotel z napisem Herman Miller wyrytym dyskretnie na rozporniku pod siedziskiem.

Diamond i styl jak nie włoski, to we Włoszech
I przy okazji dochodzimy do punktu w którym można zaczynać dyskusję o stylu włoskim. Co to takiego właściwie jest? Romantyczne ekscesy willii w Toskanii? Czy jednak prostota i utylitaryzm przyprawiony odrobiną poezji projektów Bertoii i Gae Aulenti?  A może Aulenti i Bertoia to styl friulijski, a nie styl włoski? Warto się nad tym zastanowić :D
szło ich dwoje, W brudnych szaro-brązowych kubraczkach, do których wczepiły się suche źdźbła trawy i listki. Szli ostrożnie, co chwila przystając i rozglądając się na boki. Najwyraźniej nie znali okolicy. Postawiłam miseczkę na progu. Rzucili się do niej, choć zza ramienia wyglądał mi Brunetti, a nad głową, wychylając się z drzwi balkonowych, syczała ostrzegająco Paola. To mniejsze weszło do pomieszczenia na parterze i zaraz zaczęło rozglądać się po kątach. Tu fotel, tam szafa bawarska, tu ładne sandały z długimi paskami w sam raz do zabawy, półbuty w których możny się schować.
kropka nad i

Większy z kotków wrócił w kierunku via Sotto le mura. Drugi próbował wskoczyć na pierwszy stopień schodów. Nie miałam sumienia wystawić go za drzwi. Więc został. Nie bał się wody, pozwolił sobie obciąć pazurki. Pierwszego wieczora wdrapał się na pierwsze piętro i spał w tortownicy. Drugiego dnia wszedł na drugie piętro i upodobał sobie brodzik. Tego samego dnia ustaliliśmy telefonicznie, że będzie miał na imię Kropka, choć braliśmy pod uwagę Peanut, Ginestra i Desant. Po przyjeździe JC Kropka dostała następne imię: Propje, co po niderlandzku oznacza kłębuszek, zmiętą kartkę papieru.

Kropka wróciła od weterynarza. Jest dziewczynką. Ma 5-6 tygodni i jest wychudzona. Dzisiaj natarto ją czymś co zabije pchły i robaki (jeśli takowe na niej żerowały). Za dwa tygodnie reszta inwentarza jedzie na odrobaczanie. Na wszelki wypadek.


Powietrze jest jak gęsta zupa. Nawet muchy przestały brzęczeć. O 10 rano słychać jedynie gdakanie kur i zatrzaskiwanie okiennic.

czwartek i 38 stopni

Z środy na czwartek zrobiło się lato. Wioska żyje więc między wschodem słońca i 8:30. Wtedy gna się po zioła, zanosi kwiaty na cmentarz, a o 8 kupuje chleb i gazetę u Giovanniego w sklepie. Potem hibernacja do 19. Gdy od gór wieje chłodniejszy wiaterek wynosi się krzesła przed dom by wąchać lipy i miętę, która - nagrzana w słońcu - niemiłosiernie pachnie. Na kolację schłodzony arbuz i drobne listki sałaty wymieszane z ziołami. W nocy zaś, w nieruchomym powietrzu w gaju oliwnym wiszą robaczki świętojańskie. Wioska zwie je lucciole, świetliki. Dla mnie to językowa forma przejściowa między szczupakiem (lucio) i światłem (luce) :D
York. Minster. Bez komentarza.
Whitby: wiktoriańska powieść
do Whitby pojechaliśmy na ryby i frytki. I przy okazji chcieliśmy zobaczyć klasztor, który mógłby (i chyba zapewne był) inspiracją literacką, gdyż w Whitby mieszkał Bram Stoker, autor sławnego wiktoriańskiego horroru: Dracula.

Po ulicach wędrowali gothowie (był akurat zlot) w czarnych kapotach, pachniało słoną wodą i rybami a nad miastem wisiała szara mgła. Po schodach w kierunku klasztory ciągnęły tłumy.

I choć klasztor robił wrażenie, to mnie najbardziej zafascynowała faktura tablic nagrobnych porytych przez wiatry i zniszczonych przez słone powietrze. Na tablicy litery imienia Elisabeth wylądały jakby rozpływały się w strużkach wody.
w Minturno na rynku od rana rządziły koty. Grzebały w śmietnikach, wąchały wystawione worki. W końcu, zmęczone, usadowiły się wygodnie na samochodach zaparkowanych pod zamkiem. Staż miejska, zapewne próbująca się wykazać przed kolegami w mundurach carabinieri, postanowiła koty zgonić.

Scena jak z filmu z Busterem Keatonem: co zgoniono koty z toyoty, to zaraz wlazły na olpa. Pogonione z opla przeniosły się na fiata. A z fiata na jaguara. I w dodatku kotów jakby przybywało. Wyglądało na to, że zgonionego dołączał szwagier, ojciec, teściowa i kuzyn z rodziną. W końcu straż miejska dała sobie na luz, wypiła po espresso i zajęła się mniej uciążliwym zajęciem: wypisywaniem mandatów za złe parkowanie.

koty widać rano, gdy w powietrzu wisi jeszcze resztka chłodu. Łażą po drogach, wyglądają podejrzliwie z zarośli i traw. Nie lubią jak im się dwunogi po strefach wpływów pałętają. I nie lubią się fotografować.

Na zdjęciach koty z Ginestry i Monteleone. Ten wypłowiały, w prawym dolnym rogu, to kot inwalida, któremu coś ucięło przednią łapkę. Nikt z kotami w Ginestrze do weterynarza nie chodzi, więc kot kuternoga sam sobie wiszącą  na kawałku skóry łapę odgryzł, ranę wylizał i obecnie pracuje u Leonilde na pół etatu. W zamian za miskę makaronu alla griscia przynosi jej małe żmijki, które łapie w gaju oliwnym. Rudzielec po środku to ostatni z rodu kotów Giuseppe.
zacznę jak zawsze, a więc od mieszkamy w Casa di Giuseppe, choć nikt z nas nie ma na imię Józef. I zostanie tak do naszej śmierci i śmierci ludzi, którzy Giuseppe pamiętają. Od historii domu nie się uciec. I na szczęście nawet nie próbujemy. Przestawiamy się jesteśmy nowymi właścielami Casa di Giuseppe a ja dodatkowo zbieram opowieści o naszym domu Casa di Giuseppe, choć w paszportach mamy napisane Maja i JC, z tym że J w JC nie znaczy ani Józef ani Jesus, a Johannes.

opowieść cmentarna

Mieszkamy w domu z czterema wysokimi i wąskimi drzwiami balkonowymi i drewnianymi okiennicami, z których powoli odpada brązowa farba. Okolica zna nasz dom. Nawet ci, którzy nie mają czego szukać w Ginestrze, wiedzą, że Casa di Giuseppe to ten wielki żółty dom, choć akurat dom wielki nie jest. Znam większe. Chociażby stare palazzo stojące na wzniesieniu w samym centrum wioski, należące obecnie do właściciela szkoły tańca.

Mieszkamy w domu, o którym wioska różne rzeczy opowiada. Na przykład to, że dom mamy wypełniony pod dach antykami. Tylko Gina wie, że dom był goły i bosy, bowiem  jedynie Ginie Giuseppe pozwalał wchodzić do domu, gdy nie miał pieniędzy ani na płacenie rachunków za wodę, ani nawet na paczkę najtańszego makaronu i kawałka pecorino.

Po Giuseppe odziedziczyliśmy krucyfiks, którego nie umiemy się pozbyć i dwa zdjęcia. Jedno przedstawia kobietę z dzieckiem na ręku, drugie dzieci siedzące przed szkołą. Nikt nie może sobie przypomnieć nazwiska kobiety. i nikt nie wie, gdzie robione było zdjęcie przed szkołą. Budynek wielki, żeby nie powiedzieć, wielkomiejski, i dzieci dużo. A więc napewno nie Ginestra, i raczej nie Poggio Moiano. Rieti może? zgadują bywalcy baru, ale nikt nie potrafi powiedzieć: tak, to napewno Rieti.

Giuseppe umarł w samotności, gdyż w 2008 roku nie żyli już jego rodzice, jego braciszek Maurizio, i nie żyła też jego babcia, z domu Cecca, a więc skoligacona z rodziną Renato, najstarszego - bo ponad siedemdziesięcioletniego - ministranta, jakiego znam.

Wioska twierdzi, i wydaje się to być prawdopodobne, że Giuseppe stracił majątek grając na giełdzie, zwłaszcza że podobno lubił hazard i panienki, na które poszły pieniądze ze sprzedaży ziemi w Rieti. O ziemi w Rieti opowiedział mi P., bywalec baru i, podobno, kompan Giuseppe od panienek,

Nadal nie mamy tabliczki z napisem 'Casa di Giuseppe', ale i tak wszyscy w okolicy wiedzą, że mieszkamy w domu po Giuseppe Ombres, co to w latach 50. przebudował dom rodzicielski dobudowując drugie piętro i kładąc na podłodze marmury, na których poustawiał antyki przewione z Neapolu przez ojcieca, a może ojca ojca.

PS: nie potrafię sobie wyobrazić jak mogłyby wyglądać antyki Giuseppe, bo ani podłogi ani chwiejące się tralki nie sugerują pałacowości, o którą wioska posądza dom po rodzie Ombres. Ot, zwykły dom, ani specjalnie ładny, ani specjalnie brzydki, z pstrokatymi kamiennymi podlogami, marmurowymi schodami i ciekawymi klamkami.

Powered by Blogger.