trochę fotografii, trochę zabawy gimpem. Wszystko z pól i ulic Ginestry

w Sabina (i nie tylko) sprzedają arbuzy; w Rieti, na przykład, poustawiano bary gdzie można przysiąść i zamówić plaster dojrzałego, zimnego arbuza....
od czasu pamiętnego uśmiercenia Guido i Lorenzo nie porywałam się na długoterminowe projekty kulinarne. Trauma etc, rozumiecie.... Teraz jednak czuję się gotowa. Mam chęci, 60 litrów wina w baniakach (to w razie traumy) i przedmiot warty zachodu: delikatesy Erzinio (lokalizacja: Guarcino, Ciociaria, w drodze do Trisulti) sprzedały mi fasolki o wdzięcznej nazwie lupini. Lupini, jak sama nazwa wskazuje, to łubin pastewny. Czy coś w tym rodzaju. O żółtych kwiatkach.


W internecie znalazłam informacje, że lupini są
  • gorzkie
  • podle gorzkie
  • twarde jak cholera
  • trzeba je moczyć 24 godziny
  • trzeba je moczyć 5 dni i nic nie pomaga
  • gotować godzinę lub pięć
  • smakuje podobnie do bobu
  • są smaczne i chrupiące
  • są gorzkie i twarde
Najbardziej skora jestem uwierzyć przepisowi nakazującymi moczyć lupini przez 24 godziny; gotować potem przez godzinę a następnie moczyć obgotowane fasolki w solance w celu usunięcie nieporządanej goryczki przez dni siedem. Wymoczone lupini z dodatkiem ziół zalewa się oliwą i odstawia w celu przesiąkniecia smakami. Aromatyczne lupini je się jako zakąskę, przekąskę tudzież przystawkę.

Tak więc, w dniu dzisiejszym, czyli 29. czerwca, o godzinie 18:54, rozpoczęto akcję Dennis Moore (odzew: łubin). Więcej o  Dennisie Moore u Pythonów lub tu

o dupie maryny, ciągnięcie tego samego kota za ogon, opowieść dziadka Alfreda o tym jak to za Piłsudskiego było, czyli jeszcze raz o tym samym: wróciłam do Tivoli. Tym razem z JC i Anielką. W pierwszych dniach czerwca. Inna pora roku, inny aparat, inne widoki, choć ogrody niby te same.


Przede wszystkim pachniały jak tytułowa perfumeria, bukietem kwiatowo-żywicznym. Były lilie, róże i mocna dawka jaśminu, wszystko wymieszane z zapachem cyprysów i chyba eukaliptusa oraz mchu. W sumie mogłbym się w tych zapachach tarzać jak Lucek na balkonie. A jeśli któryś z producentów niszowych perfum zrobi perfumy ogrody tivoli. to ja już w tej chwili mogę się zapisać na listę oczekujących.


zdjęcia październikowe i kilka zdań o historii plus informacja turystyczna są w innym poscie



Tak więc jeśli Tivoli, to tylko wczesnym latem. I nawet nie musi świecić słońce....A tak swoją drogą to warto pochodzić też po samym Tivoli, bo mimo braku oznakowań trudno się w nim zgubić, a pozostałości po średniowiecznej zabudowie miasta są warte uwagi. Zawsze można mieć szczęście i trafić na targ, na który przyjeżdżają handlarze i z Lacjum i z Kampanii, więc jest wybór warzyw, owoców, garnków i fartuchów z nonajronu
drużyna włoska wraca do domu na tarczy; po raz pierwszy widziałam ginestrowego karka, wygolonego na glacę, z tatuażem na ramionach, płaczącego na ramieniu kolegi w białych adidasach i spodniach od dresu z zielonym lampasem. Relacji z meczu słuchaliśmy w drodze. Na początku trudno było, ale po pierwszej połowie już wiedziałam, że montolivo to nie góra oliwna, a rossi to nie przezwisko nadane drużynie przeciwnika. W tym ostatnim przypadku czuję się usprawiedliwiona, gdyż Włosi mówią w własnej drużynie azzurri.

Il Massaggero z Rieti poświęcił la grande tragedia całe 4 strony; o nieudanych próbach stworzenia rządu koalicyjnego w Holandii ani słowa, ale za to cała strona o szansach pomarańczowych na puchar.

Wracając dzisiaj do domu A22 mieliśmy dla siebie. Wszyscy patriotyczni i futbolowi Niemcy zostali w domach, więc byliśmy na drodze my i trochę niezrzeszonych Austriaków. Jak podróżować to tylko w okresie mistrzostw w piłce nożnej.
Widziałam papieża. Nie był to, co prawda, prawdziwy papież a fimowy, ale czerwone paputki miał :-) W willii Lante kręcono film historyczny z miastem w tle; nie dało rady zapytać o czym był film bo przegoniono nas szybko na górne tarasy, ale co sfotografowałam, to moje.


Kolejna wizyta w ogrodach Bagnaii, inny nastrój, inna perspektywa. Poszliśmy też zwiedzić średniowieczną część miasta i zdjęć byłoby więcej, bo miasto urokliwe bardzo, ale zabrakło prądu w aparacie.....

O Bagnaii wcześniej: 30 czerwca 2009, 28 czerwca 2009, 13 listopada 2009
zależy od czego :-), ale od rzymskiej Kampanii różni się ukształtowaniem terenu; od reszty Lacjum - kuchnią i tradycjami. Tak przynajmniej twierdzi Oretta Zanini de Vita, ekspertka w sprawach kulinariów Lacjum i w makaronach (włoskich, oczywiście). Nie trafiłam na ślub i pierwszą komunię w Ginestra, więc nie mogę sprawdzić osobiście, ale podobno - i tu powtarzam za autorytetem wymienianym z nazwiska powyżej - jest stały weselny zestaw sabiński, który też obskakuje przy okazji pierwsze komunie i bierzmowania:
  • antipasto z miejscowymi wyrobami masarskimi plus marynowane warzywa
  • stracciatella
  • kura gotowana z zieleniną, na przykład z ciccorią (proszę tej nie mylić z cykorią, bo to dwa różne warzywa)
  • fettucie z sosem z podrobów drobiowych
  • potrawy z głębokiej oliwy: suppli (krokiety); podroby, a zwłaszcza grasica, kotleciki jagnięce, ricotta, warzywa
  • pieczyste czyli drób lub/i jagnięcina, podawane z ziemniakami i sałatą
  • a na deser tort
Wigilii też osobiście nie przerabiałam, ale skądinąd wiem (pani Zanini i Anna Maria z mojej wsi), że podaje się antipasto z marynowanej ryby, spaghetti z sosem z tuńczyka lub lina (po włosku tinca), fritto misto z dorsza, jabłek i kardów oraz kalafiora. Główne danie to pieczony węgorz lub dorsz w słodko-kwaśnej zalewie. Na zakończenie podawane są ciasteczka orzechowe lub anyżkowe. I jeśli ktoś ma siłę to może to podlać kieliszkiem grzańca.

Tradycyjną potrawą sabińską są
  • racuchy z listami ogórecznika (bardzo, bardzo smaczne gdy gorące, gumowe - choć nadal aromatyczne - gdy zimne) 
  • oraz kwiaty akacji w cieście naleśnikowym, smażone na głębokim tłuszczu; 
  • makarony: robione z ciasta chlebowego cecamariti, cordelle i frigulozzi; cicerchiole czyli zacierki przypominające cieciorkę; curioli; falloni z mąki, wody i oliwy; zacierki frascarelli; fregnacce - łazanki z Rieti, krojone jak popadnie, w nierówne choć duże trójkąty; ciufulitti nawijane drut do dziergania; manfricoli; ngritoli; paternostir; pencarelli; pinguni z mieszanki mąki pszennej i kukurydzianej; sfusallati; vipere cieche oraz sagne. Są też pracochłonne jacculi przypominające grube, ręcznie formowane spaghetti.Niezależnie od nazwy, wszystkie te makarony podaje sie z prawie identycznym sosem robionym na bazie pomidorów, ostrej papryczki I sera pecorino, czasami z dodatkiem wieprzowiny, jagnieciny i rzadziej, ryby.

Przyznaję, że piszę ten post o różnicach w pod wpływem komentarza , który - w odpowiedzi na mój post - załączał autor zruganego przeze mnie artykułu o kuchni Lacjum. Oczywiście w Górach Sabińskich je się sałatkę z pomidorów, mozzarelli i bazylii, ale to nie ona czyni kuchnię sabińską kuchnią sabińską, czyli różniącą się od kuchni sąsiadów zza miedzy, boo jeśli fakt przyrządzania insalata caprese przez sąsiadkę (lub przez całą dzielnicę w Rzymie) jest dowodem na to że rzeczona sałatka jest typowa dla Lacjum, to ja bardzo przepraszam, ale po cholerę dyskutujemy o kuchniach regionalnych?



A teraz wątek osobisty
Ja ożeniłam la mentucciatę (zupa pomidorowo-miętowa typowa dla Etrurii) z la cocociattą (zupa cukiniowo-pomidorowa z Sabiny), ale już według tradycji sabińskiej zamarynowałam kotleciki wieprzowe w rozmarynie i czosnku oraz przygotowałam sałatkę z pomidorów. Nie wiem jak w innych regionach południowych Włoch, ale w Sabina pomidory na sałatkę powinny być twarde i zielonkawe.

Był jeszcze napój bez rodowodu, ale za to robiony z miejscowych cytryn i mięty, słodzy miejscowym miodem akacjowym (a może ginestrowym?). A wszystko do obejrzenia na zdjęciu:



La cococciata, czyli zupa pomidorowo-cukiniowa
4 cukinie średniej wielkości
2 duże cebule
20 dag przecieru pomidorowego
1 łyżka posiekanej natki
2 jajka
2 łyżki startego pecorino
4 kromki chleba
4 łyżki oliwy sól
Pokroić cienko cebulę, podsmażyć na oliwie, dodać pokrojoną w kostkę cukinię, przecier pomidorowy, przyprawić solą i wlać trochę wody. Gotować razem (bez pokrywki, woda ma wyparować!) na wolnym ogniu aż cukinie będą rozgotowane. Rozmieszać jajka z solą i wlać do gotowanych cukinii; natychmiast zamieszać. Na talerzach ułożyć kromki chleba, polać zupą, posypać natką i pecorino. Odczekać kilka minut, aż chleb zmięknie. Zupa jest smaczna i na ciepło i na zimno.

la metucciata=zupa miętowo-pomidorowa z Viterbo
35 dag mięty
główka czosnku
30 dag suszonych pomidorów
2 filety sardeli w soli (obmyte, bez ości I kręgosłupa)
kawałek ostrej papryczki
4 kromki wczorajszego chleba
4 łyzki oliwy
sól, pieprz
Do garnka wlać 2 l wody (dobrze, gdyby garnek byl kamionkowy), wrzucić liscie mięty, pokrojone w ćwiartki pomidory, ząbki czosnku (obrane ze skórki) I peperoncino. Przyprawić solą i pieprzem; gotować przez 20 min. Podzielić chleb między miski, na każdej kromce położyć kawałek sardela, zalać zupą i obficie skropić oliwą. Odczekać aż prawie wszystka zupa wsiąknie w chleb.

Wszystkie przepisy, czyli i na mentacciutę i cocociottę, i kotlety marynowane w rozmarynie i czosnku, pochodzą z książki Oretty Zanini de Vita The Food of Rome and Lazio, a przepis na cocociottę przedyskutowałam dodatkowo z Emilią; rzeczywiście, zna ten przepis...

a ja w Ginestra, w poszukiwaniu słońca i dobrych składników na lazanię :-) Teraz to się uśmiecham, choć przedwczoraj było mi raczej do płaczu. Z ragu chciałam zrobić szybką lazanię: otowe płaty makaronu, sos mięsny, beszamel, parmezan i do piekarnika. Płatów lazanii naszukałam się po 4 sklepach. A to były bezjajeczne, z mąki razowej, ze szpinakiem,lub doprawione peperoncino. W końcu znalazłam coś co przypominało ciasto makaronowe (producent Buitoni), na opakowaniu obiecywali, że nie trzeba podgotowywać, więc złożyłam składniki do kupy i do 200 stopni na 40 minut. Rezultatu nie dało się jeść: klej do tapet przełożony sosem mięsnym i parmezanowym beszamelem to nie jest jednak to. W poniedziałek, po powrocie z Ginestry, idę do Rewe z niewykorzystanym opakowaniem lazanii Buitoni (przezornie kupiłam dwa) i żądam zwrotu 1,89. Żal mi zmarnowanego ragu. Dobrze chociaż, że pompowanie żołądka nie było koniecznie.

Do Campanii pojechalismy w poszukiwaniu win. O winach z Campanii napiszę przy innej okazji, a teraz chcę pobarłożyć (to piękne stwierdzenie pożyczyłam na wieczne oddawanie od pana Teosia Piecyka) o wycieczce po górach i dolinach nieturystycznej Campanii. Zajechaliśmy bowiem i do Irpinii (na granicy z Apulią) i do zachodniej części prowincji Caserta, w region położony na wygasłym (czyżby?) wulkanie Roccamonfina. Wszędzie się nam podobało, wszędzie smakowało. I wszędzie udzielano nam pomocy. A to podyskutowano o restauracji, a to wytłumaczono gdzie kupić oliwę i do których drzwi zapukać, ofiarowywano kawę, a w Galluccio doprowadzono do Tenuta Adolfo Spada. Szkoda tylko, że tenuta była już zamknięta i nie udało się nam kupić wina produkowanego z miejscowych winogron piedirosso.

Nie wszystko jednak stracone. Może do Irpinii nieprędko wrócimy (choć kusi Taurasi w okolicach Avellino, kusi....), ale do Roccamonfina mamy z Ginestra raptem rzut beretem. Warto beret poświęcić, zwłaszcza że w okolicy Caserty produkują przednią mozzarellę a w Castel di Sasso agroturismo Le Campestre produkuje niezwykły ser conciato romano. Sera nie próbowałam, ale mój ulubiony przewodnik po kulinariach Campanii Carla Capablo (wspominałam kilkakrotnie jej książkę The Food and Wine Guide to Naples and Campania) tłumaczy, że conciato robiony jest od stycznia do maja z niepasteryzowanego mleka owczego i koziego . Gotowe sery, a własciwie serki (jeden waży nie więcej niż 100 gr), obsusza sie przez kilka dni, obmywa kluszczanką (przypomniałam sobie właśnie to słowo; nie jestem pewna czy jest to kujawskie określenie gwarowe czy też ogólnopolskie określenie na wodę od gotowania makaronu), a potem wciska przez szyjkę szklanego gąsiora, do którego wcześniej wrzucono liście orzecha włoskiego, gałązki tymianku, oliwę, ocet i pikantne peperoncino. Gąsior z zawartością wędruje do wilgotnej piwnicy, gdzie będzie dojrzewał przez 6 do 10 miesięcy.

Gdyby ktoś jechał wkrótce w okolice Caserty to podaję adres gospodarstwa i proszę o recenzję sera, bo można degustować na miejscu i to nie tylko ser (menu na stronie internetowej)

Na wizytę trzeba się wcześniej umówić, ale Le Capestre ma stronę internetową, a więc i e-mail:
Le Campestre; via Stragolagalli, 4; Castel di Sasso
tel 0823 878277; strona internetowa

zdjęcia z Ariano Irpino, Galluccio, Conca di Campania, Atripalda i Carife
pomyślcie jak wyglądałyby lekcje polskiego gdyby zamiast analizy zmagań księdza Piotra z Mocami czytalibyście o walce Padre Pietro z materią. Wielka Improwizacja byłaby Wielkim Instruktażem jak zrobić płot z puszki po sardelach, przerobić garnek na dzwonek i zrobić ujęcie wody źródlanej bez najmowania hydraulika.... Wielkim Finałem okazałby się instruktaż jak zmontować bramę wjazdową z trzech ram łóżkowych. Mówiłam wam, że Wieszcz tego nie wymyśli :-)


Zdjęcia z Ginestry i okolic.
głodna jestem, a jak mnie w żołądku ssie, to od razu chce mi się opowiadać o jedzeniu. Dzisiaj będzie o posiłku w Ariano Irpino, a konkretnie w La Pignata, restauracji polecanej przez przewodniki i osoby przypadkowo poznane.

Do Ariano Irpino wróciliśmy, gdy straciliśmy nadzieję, że uda się nam w Campanii cokolwiek osiągnąć. Od 9 rano udało się nam jedynie dowiedzieć, że
  • winiarnia Aminea zamknięta z racji tego, że była otwarta wczoraj;
  • Mastroberardino - normalnie otwarci w poniedziałki, ale w ten poniedziałek wyjątkowo zamknięci bo za dwa dni święto narodowe;
  • agriturismo Petrilli, gdzie planowałam kupić oliwę ravece, zamknięto kompletnie i nikt nie odbierał telefonu,
  • winiarnii Il Giardino w Ariano Irpinia nie mogliśmy znaleźć nawet za pomocą satelity
  • La Pergola–restauracja na którą się tak szykowałam (serwują jagnięcinę pieczoną w sianie) też zamknięto z powodu nadchodzącego święta.
Źli i głodni, zaczęliśmy szukać Viale dei Tigli 7. System nawigacyjny działa kiepsko we Włoszech (podobno jakość jego usług zależy od jakości wprowadzonych do systemu danych), a w ogóle nie może połapać się w Campanii. Tak więc szukanie Viale dei Tigli skończyło się na tradycyjnych metodach nawigacyjnych: pytanie tubylców. Dobrze, że się potrudziliśmy. Warto było.



Przede wszystkim przygotowano nam menu degustacyjne, czyli wszystko czym chata bogata. I tak jedliśmy świeżą ricottę, bruschettę, płaty surowej wołowiny (rozpływała się na języku) z pikantnymi pomidorkami na ciepło, ravioli nadziewane grzybami, pulpet z dorsza z piniolami i rodzynkami w sosie brokułowym, pancotto ze słoniną i gorzkimi ziołami, sfogliatelle nadziewane ziemniakami i grzybami, plastry wieprzowiny w sosie z porcini i jabłek annurche (miejscowy gatunek!), wszystko podlewane miejscowym winem.

Wino polewano na kieliszki: do ricotty piliśmy Greco di Tufo, do pozostałych zakąsek – Aglianico, do dań gorących dwa rodzaje Taurasi. Po wieprzowinie i 5 kieliszkach wina wysiadłam. JC kazał sobie jeszcze przynieść deskę miejscowych serów, z których najbardziej smakował mu grana robiony z mleka owczego i koziego.

W czasie konsumpcji licytowaliśmy się ile ta przyjemność będzie nas kosztować: 100 euro? 120? Po pierwszej połowie i dwóch lampkach wina na łebka stwierdziliśmy, że jeśli zapłacimy 150 to i tak będzie warto, a gdy wylizywaliśmy ostatnie krople Taurasi nr2 (od Terradora) ustaliliśmy, że nie zdziwi nas rachunek na 200 i nawet nie będziemy się czuli pokrzywdzeni.

Rachunek wyniósł 102 euro. Za 10 kieliszków dobrego (!) wina (z jedną bezpłatną dolewką) zapłaciliśmy niecałe 20 euro. A restauracja, podobno, należy do droższych w okolicy.

Jeśli więc nie zależy wam na zabytkach (bo z tymi w Avellino/Irpinii cienko od 1985, czyli od ostatniego porządnego trzęsienia ziemi), drogowskazach, macie czas i lubicie dobrze zjeść radzę jechać do La Pignata (viale dei Tigli 7, Ariano Irpino, tel 0825 872571, zamknięci w dwa ostatnie tyg. września i wtorki; przyjmują karty kredytowe)

Adres La Pignaty znalazłam w przewodniku Carli Capalbo The Food and Wine Guide to Naples and Campania

Czy już pisałam, że uwielbiam Campanię?

rozpoczynam niniejszm krótką serię składanek ze zdjęć robionych w czasie majowych i czerwcowych spacerów po okolicyl tematów nie bedzieo wiele bo i miałyśmy ograniczone możliwości: stać nas było jedynie na wędrówkę piętnastokilometrową czyli do Poggio Moiano i z powrotem, więc dreptałyśmy tymi samymi szlakami, za każdym razem próbując widzieć inaczej.

Jak widać -- kupiłam sobie buty w kolorze limonki, nauczyłam się przerabiać zdjęcia kolorowe na sepiowe i umiem już ustawiać white balance w aparacie; wszystkie zdjęcia są z Ginestry; ginestra również......

Postaram się nie romantyzować, ćwierkać o urodzie życia i oddychaniu pełną piersią, bo jak śmierdzą przepocone skarpetki to oddech trzeba raczej wstrzymywać :-D
Dobrze by zabrzmiało, gdybym mogła napisać, że jedyną metodą zmuszenia nas do zwiedzania czegokolwiek jest zagwarantowanie nam dobrego posiłku. Niestety, zwiedzać lubimy i specjalnie na wycieczkę namawiać nas nie trzeba. Chyba, że celem ma być miejsce w Toskanii :-) Bo do Toskanii jeździmy jedynie w celach kulinarnych.

Enrico, kolega JC, mieszka i pracuje w Mediolanie, ale duchem - i podejrzewam że i żołądkiem - jest w Toskanii, bo według Enrico najlepszym miejscem na zjedzenie świetnego posiłku jest Pienza, czyli Val D’Orcia. Mnie do Toskanii specjalnie nie ciągnie od kiedy przekonałam się, że wspomnienia z San Antimo i z Monte Olivetto Maggiore są lepsze od rzeczywistości, ale Enrico obiecywał posiłek-palce-lizać. Z resztą w Latte di Luna planowaliśmy jeść dwa lata temu, gdy przemieszczaliśmy się z San Antimo do Monte Olivetto, ale wtedy nie mogliśmy znaleźć parkingu; obiad wtedy zjedliśmy w innym miasteczku; zapłaciliśmy jak za zboże i choć wszystko było smaczne to obiad odbijał się nam długo i nieprzyjemnie, nie koniecznie z powodu wysokiego rachunku; atmosfera była sztuczna, menu (niechętnie patrzę na wydrukowane menu, zwłaszcza w kilku językach obcych) boleśnie miejscowe i za bardzo Slow Food, a obsługa nie mogła się doczekać kiedy będzie mogła nam zabrać talerze i powiedzieć pożegnalne buon giorno.


Do Latte di Luna przezornie zadzwoniłam (jak dobrze móc być pewnym własnego włoskiego na tyle by nie bać się telefonu) i zrobiłam rezerwację na godzinę 13. dnia następnego - co było dobrym posunięciem, bo trattoria jest oblegana - dając nam dwie godziny z kawałkiem na zwiedzanie miejsc niekulinarnych.

Pienza jest miastem rodzinnym papieża Piusa II, z domu Eneasza S. Piccolomini, syna sieneńskiej rodziny na wygnaniu. Podobno architekturę miasta zawdzięczamy niechęci papieża do Sieny, gdyż zaprosił do współpracy florentyńskich architektów, czyli twórców nowoczesnych, tworzących w nowym stylu renesansowym. Zagranie na nosie Sienie nie do końca wyszło bowiem ołtarze w katedrze są jednak w stylu "staroświeckiej" szkoły sieneńskiej.

Bernardo Rossellino na miejscu średniowiecznego Corsignano stworzył renesansową Pienzę, która w 1996 trafiła na listę UNESCO.

Duomo
W przewodniku Rough Guide to Tuscany and Umbria ostrzegają, że katedra może niedługo runąć; wybudowano ją na piaszczystej glebie i zanim jeszcze ukończono budowę, już zaczynała pękać, grożąc utratą ołtarza głównego i absydy.  Mój przewodnik kupiłam w 1996 roku; katedra miała runąć wtedy lada dzień; stoi do dzisiaj co jest albo dowodem cudu albo wynikiem szukania niepotrzebnych dramatów;klamry, plomby i inne protezy są jednak we wnętrzu widoczne, zwłaszcza w pobliżu ołtarza. Inna sprawa, że wydawały mi się być istotną częścią wystroju wnętrza.



Pieve di Corsignano
Najbardziej z całej Pienzy podobał mi się kościół pod wezwaniem św. Vita i Modesta, znany też jako Pieve di Corsignano. Jest to dawny kościoł parafialny Corsignano (pierwotnej nazwy Pienzy), miejsce chrztu Piusa II. Kościół zaczęto budować już w VIII wieku, a obecny jego wygląd zawdzięczamy wiekowi XI i małym poprawkom z wieku XIV. Pieve jest na drodze wyjazdowej z Pienzy; trzeba kierować się na parco communale, na wysokości pomnika odbić w lewo i wędrować drogą w dół, między ogrodami i kamiennymi ścianami. Dochodząc do głównej drogi - skręcić w lewo. Już teraz  nie pamiętam jakie napisy figurowały na kierunkowskazach, ale wiem że trudno mi się było połapać czy o właściwy kościół chodzi i stąd instrukcja.

Metaloplastyka i krajobrazy
Oprócz Pieve di Corsignano, obfotografowałam też uchwyty na pochodnie (?) z kutego żelaza, wbite w ściany palazzo Piccolomini.Widoków, podobno najlepszych w Toskanii (powtarzam za Rough Guide), nie uwieczniłam; w Sabina mamy lepsze.

Obiad bogów
A teraz o głównym celu przyjazdu do Pienzy: ekstazy nie było, choć zupa z chleba i borowików nam smakowała; wylizaliśmy też gulasz z dzika w czerwonym winie i pomidorach, ale nie mamy powodu aby uważać, że w Latte di Luna zjedliśmy lepiej niż w którejś osterii z Sabiny. Na pewno lepsze były wina (piliśmy Sesterzo Orcia Rosso od Poggio Grande z Castiglione d’Orcia– piękne sangiovese, o aromacie i smaku czereśni oraz czarnej porzeczki), ale też nie było ono z kategorii vino di casa które na ogół zamawiamy na własnym podwórku. JC chwalił sobie tiramisu, ale najlepszy deser dostała Anielka - orzechowe semifreddo.

A wracając do tematu dzisiejszej opowiastki: Toskania na prawdę wygląda lepiej we wspomnieniach i na zdjęciach. O tym ostatnim przekonałam się układając zdjęcia z Pienzy.

Co na obrazkach?
  • włoszczyzna śrubki i muterki to zdjęcia z katedry
  • włoszczyzna w kamieniołomach to z kolei Pieve di Corsignano
  • zwierzyniec, jubiler i zielnik to zbiór zdjęć centrum miasta

I jeszcze trochę podstawowych informacji o:
Latte di Luna via San Carlo 2/4, tel. 0578 748606, serwują obiady i kolacje; zamknięci we wtorki
samym mieście
Piusie II
Pieve di Corsignano
oraz mój post o San Antimo
JC trudno namówić do pozowania; mnie też, ale to już inna historia :-) Udało się zrobić mu kilka fajnych (jak na mnie) zdjęć, umiejętnie przyciętych czyli przekadrowanych, więc zapytałam czy JC zgadza się być pokazany. Tak, odpowiedział Prosiaczek, pod warunkiem, że będę figurował jako Jesus Christ Superstar.



Dla równowagi dodałam Karolka z rozdziawioną japą czyli skarżącego się na samotność. A dla jeszcze większej równowagi dorzucam własny tylny zderzak i najatrakcyjniejszą jego część, czyli aparat Olympus. JC w Pienzy i w Collepardo, ja przy warzywniaku objazdowym Cessidio, Darwin na schodach :-D
jeszcze raz Molfetta. Niby turystyczna, a brakuje kierunkowskazów typu: duomo vecchio na prawo, cattedrale na lewo. Są za to znaki kierujące do portu, jakby turysta z półstronnicowym opisem miasteczka mógł wiedzieć, że duomo vecchio jest po sąsiedzku z portem. Tak więc pogubiliśmy się kilkukrotnie, raz wjechałam w ślepą i wąską uliczkę, z której ja - osoba bojąca się parkować tyłem i która o mało co nie zdała holenderskiego egzaminu na prawo jazdy z racji wycofywania auta po łuku- wyjeżdżałam tyłem drżąc o zabytki i tylny zderzak auta.


O Il Mezzogiorno krąża opowieści, że bałagan, że staroświecko, że niechlujnie, tymczasem właśnie w Molfetta, czyli w Il Mezzogiorno par excellence, zobaczyłam pierwszy recycling center dla oliwy. Nie dość, że pomysłowy to jeszcze piękny kolorystycznie (na zdjęciu). Tak więc proszę nie pytać jak z tą Molfettą jest. Bo nie wiem. I pewnie nie będę już nigdy wiedziała

bajdełejem: to ostatnie zdjęcia z Molfetty. Więcej nie będzie
zaraziłam się Molfettą, a może i Apulią, bo ja, w miarę bezwzględna z natury jeśli chodzi o sztukę, nie potrafię zrezygnować ze zdjęć z molfettowej majówki. Nie mam wysokiego mniemania o moich umiejętnościach fotograficznych, ale nie potrafię się zdobyć na obiektywizm i z uporem wartym lepszej sprawy produkuję moje fotograficzne patchworki z Molfettą w roli głównej.



A tak swoją drogą, to przy Autostrada Adriatica, w drodze z Foggii do Molfetty zobaczyłam moje pierwsze w życiu żywe trullo! O mało nie zjechałam z drogi z przejęcia, po czym JC zabrał mi kierownicę i kluczyki. Aż się boję co będzie we wrześniu, bo we wrześniu chcemy pojeździć po Terra di Bari (Trani, Castel del Monte, oliwa, Ruvo di Puglia, Barletta, Canae, Canosa, Bitonto), lub Terra di Bari i Altamura, lub Altamura i Gravina di Puglia, lub Murge i nocleg w trullo w Alberobello...no i co wtedy z Taranto, Lecce, Brindisi, Otranto? Osłowi za dużo dano i, wygląda na to, że osioł powinien zostać w Lacjum, bo chciałby wszystko: i Lacjum i całą Apulię i jeszcze kawałek Basilicaty....
czyli równina wokół apulijskiej Foggii, poszaktowana kiedyś przez latyfundia rzymskie, wygląda z daleka jak stół do szachów. Pola pogrodzone są murkami układanymi z głazów i kamieni; oliwki strzyżone są na płasko, z przedziałkiem po środku, a resztki kultur leżą odłogiem. Z resztą, jeśli wierzyć Blue Guide Southern Italy i jego autorowi P. Blanchardowi, jest tego tyle, że rachmistrz tego nie ogarnie.


Na granicy między Tavoliere a Gargano, tuż przy Manfredonii, leży Sipontum, czyli obecne Siponto. Kiedyś miasto portowe, centrum kultury Daunii, przetrwało władzę Kartaginy, Rzymian, Lombardów z Benevento i Normandów, a padło w wyniku ruchów sejsmicznych zwanych brandeismem, który zamienił teren w bagna i zmusił ludność do przesiedlenia się do powstałej w tym okresie Manfredonii.


Po Sipontum zostało niewiele. Tu i ówdzie jakieś ruiny, a właściwie resztki po ruinach...i katedra Santa Maria. Katedrę wybudowano w XII wieku na fundamentach z V wieku (w krypcie można dotknąć kolumn z IV-VII wieku). Wnętrza katedry nie dane mi było zobaczyć bo do Siponto przyjechaliśmy w środku przerwy obiadowej trwającej od 12 do 16. A podobno jest co oglądać. Mój przewodnik po południowych Włoszech (Blue Buide Southern Italy) informuje mnie, że nie zobaczyłam wnętrza zbudowanego na planie kwadratu, z małymi apsami i dekoracją wskazującą na wpływy orientalne. Nie zobaczyłam też resztek fresków wczesnochrześcijańskich przeniesionych do Santa Maria z nieistniejącej już bazyliki. No i nie podziwiałam głównego ołtarza wyszykowanego z sarkofagu.

Bramę na teren kościelny, choć zamniętą na kłódkę, da się obejść. Wystarczy tylko skręcić w lewo i wdrapać się na kamienie rzucone tam, gdzie kończy się ogrodzenie.

I jeszcze kilka informacji:
O Sipontum po angielsku w wikipedii
O Santa Maria di Siponto po włosku i w innej wersji z Commune di Manfredonia
i jak to powiedzieć po polsku? Nasz makaron powszedni? Bo pastasciutta jest bliżej kultury lub - jak kto woli - tradycji kulinarnych niż książki kucharskiej dzielącej primi piatti na potrawy z makaronami, zupy i risotta (czy coś ominęłam?). Do pastasciutta należy bowiem pasta e faggioli, która w książce kucharskiej znajdzie się w dziale zup, oraz prawie deserowe penne (lub inne rurki) z sosie z ricotty. Pastasciutta to rytuał graniczący z misterium, bo jak inaczej nazwać zbiorowe lepienie ravioli czy turlania cecamariti?


A może niepotrzebnie rozbijam gówno na atomy i szukam głębszego znaczenia tam gdzie proste stwierdzenie, że pastasciutta to potrawa z makaronem, w zupełności wystarczy? Oto mój zestaw pastasciutty: rurki z sosem ricottowym (przepis i narracja poniżej), muszelki z sosem bakłażanowo-pomidorowym..itp..itp.

Przepis na pastę z sosem z ricotty znalazłam w książce Oretty Zanini de Vita o kuchni Lacjum; niezbyt przekonana do składników, uszykowałam tylko małą porcję do podzielenia między dwie osoby. Wbrew oczekiwaniom (i obawom) pastasciutta okazała się bardzo smaczna. Weszła do naszego ginestrowego repertuaru kulinarnego i chciałbym ugotować ją w Wasserburgu, ale boję się ją robić z przemysłową gumową ricottą dostępną w bawarskich sklepach.

Maccheroni con la ricotta (na 4 osoby)
40 dag maccheroni
25 dag świeżej owczerj ricotty
szczypta cukru
15 g cynamonu
sól
Ricottę rozgnieść widelcem, dodać szczyptę soli i cukru, cynamon, dobrze wymieszać, a gdy makaron będzie prawie gotowy, wlać łyżkę, dwie lub trzy wody od gotowania makaronu i dobrze wymieszać. Maccheroni ugotować w dobrze osolonej wodzie, odcedzić i wymieszać z rzadką ricottą

przed Molfettą odwiedziliśmy San Giovanni Rontondo znane dzięki (lub z winy) Ojca Piusa, zwanego Padre Pio, mocno kontrowersyjnego świętego nawet jak na KKr, którego święci mają na ogół mocne odchyłki od normy zwanej zdrowiem psychicznym.



Padre Pio był prześladowany za wiarę (w jaki sposób i przez kogo nie wiem, bo nie czytałam hagiografii), miał stygmata, które skromnie zasłaniał rękawiczkami. Przeciwnicy uważają, że stygmata były domowej roboty, wypalane kwasem (podobno zachowały się zeznania aptekarza), rękawiczki służyły do zasłaniania braku stygmatów a rozsiewający się wokół Padre Pio zapach kwiatowy to nic innego jak woda kolońska z potrójnym zapachem, zakupowana u aptekarza od kwasu ,a służąca do maskowanie mniej pożądanej wonii chemii. Oczywiście przebąkuje się też o usługach seksualnych świadczonych przez siostry zakonne z otoczenia Padre. No i jest opowieść z Neapolu’44 N. Lewisa o latających mnichu, którym jest właśnie późniejszy Padre Pio.



W San Giovanni Rotondo nikt nie kwestionuje świętości Padre. Całe miasteczko nastawione jest na obsługiwanie pielgrzymów i zwiedzających. A zwiedzać jest co: trzy kościoły (z tym jeden z grobem Padre Pio, a drugi, pod jego wezwaniem, zaprojektowany przez samego Renzo Piano), krany z wodą święconą, dwa szpitale...itd..itd.



Dobra, w Padre Pio nie wierzę, do San Giovanni Rotondo pojechałam z ciekawości i modlić się przed ołtarzami nie zamierzałam. Nie było źle, zwłaszcza jeśli porówna się to saktuarium z, na przykład, polskim Licheniem. Przede wszystkim nie widzi się ferworu religijnego, a sama architektura nie straszy tak jak Licheń, choć pierwszych lotów bym jej nie nazwała.

Kanapki w sklepiku były niedrogie i smaczne, pamiątki kosztowały grosze, choć za głowę Padre Pio z jednym okiem większym, zatopioną w kuli ze śniegiem, zapłaciłam całe 8 euro. Na zdjęciach zaś moje fotograficzne impresje z sanktuarium, zaświadczające o moim, prawdopodobnie skrzywionym lub perwersyjnym, spojrzeniu na miejsce.

Karolek, który, w przeciwieństwie do chorego Lucka, był z nami w Ginestra przez całe pięć tygodni z plusem, miał się dobrze, w porywach bardzo dobrze. Nie lubił jedynie gdy wychodziłyśmy na długi spacer i wtedy, gdy już zdejmowałyśmy buty, on - siedząc na schodach - miauczał oskarżająco. Prawdopodobnie skarżył się na brak publiki, bo potem następowały popisy biegów z parteru na drugie piętro i z powrotem, akrobacje z włóczką lub walka z wałkiem do włosów.


Ze wszystkich atrakcji Sabiny, Karolek ma najwięcej zdjęć.
w sprawach nazewnictwa kulinarnego coś ma, bo warzywo/zioło znane w Polsce jako koper włoski (Foeniculum vulgare) czyli fenkuł, angielskojęzyczni znają jako fennel z tym, że rozróżniają jeszcze florentine fennel czyli fenkuł florencki ((Foeniculum vulgare Azoricum), którego bulwy są najsmakowitszą częścią warzywa, w przeciwieństwie do innych odmian kopru włoskiego z których wykorzystuje się nasiona lub liście (lub jedno i drugie). Nie podejmuję się jednak tłumaczyć czym różni się koper ’rzymski’ z mojego poprzedniego postu (choć po prawdzie, to powinnam go chyba nazwać koprem sabińskim) od kopru włoskiego–lub jak kto woli - fenkułu florenckiego. Brakuje mi łopaty potrzebnej przy sprawdzaniu korzonków tudzież bulw. Kwiatków też nie widziałam, bo sabińskiemu fenkułowi daleko było do pory kwitnienia. Moje ziółko pachniało anyżkiem, listki miało podobne do fenkułu, sąsiadka nazwała je finocchio, czyli miałam w garści koper włoski vel koper rzymski vel sabiński. A że zjadłyśmy go dużo i do tej pory mamy się dobrze więc najwyraźniej było to zioło jadalne.

I jeśli o włoskich nazwach już mowa to na menu jest jeszcze kmin rzymski (Cuminum cyminum), który nie wydaje się być spokrewnionym ani z fenkułem florenckim ani koprem włoskim choć z wyglądu ich nasiona przypominają nasiona selera :-D
jedliśmy ją w Toskanii, Umbrii, Marche, Friuli i bodajże w Lombardii. Prawie zawsze w bułce (porchettę można kupować na wagę) pokrojoną w grube plastry, z kawałkami chrupiącej skórki, posypaną gruboziarnistą solą. Kupowaliśmy ją tak jak kupuje się fastfood, czyli z budek lub przyczep ustawionych na targowiskach lub na parkingach dróg przelotowych.

Porchetta, wydawalo się nam, nie ma przed nami tajemnic. I żylibyśmy w błogiej nieświadomości, gdyby nie zdarzyła się nam casa di Giuseppe. Wraz z domem dostaliśmy bowiem adres w zagłębiu porchettowym. I tak, kęs po kęsie, przekonaliśmy się, że u braci Locatelli porchetta jest pikatniejsza i z majerankiem, a przy Salaria, w przyczepie kampingowej ustawionej po prawej stronie drogi, tuz za zjazdem na Toffia, porchetta jest bardziej czosnkowa, choć nadal pikantna. Masarnia przy wyjezdzie z Osteria Nuova ma najlepszą porchettę: z rozmarynem i peperoncino, a bułki są chrupiące i mięsiste (na zdjęciu).
W książce Oretty Zanini de Vita wyczytałam, że w prowincji Viterbo porchettę robi się z dodatkiem kopru rzymskiego, bez majeranku i bez rozmarynu.

koper włoski w wersji przypominajcącej asparagus który, razem z czerwonym goździkiem i celofanem, tworzył popularny prezent kwiatowy, rośnie u nas dziko. Drobno posiekany z czosnkiem i skórką cytrynową jest idealnym początkiem zupy, chociażby takiej ze świeżym bobem. Lub jako dodatek, oprócz pietruszki, do muli i sercówek, w białym winie.


Przypis z dnia następnego, czyli objaśnienie
pisząc powyższy post zapomniałam o kilku przyciskach klawiatury. I tak zamiast mojego kopru rzymskiego powinien pojawić się koper „rzymski”, czyli tak naprawdę fekuł zwany też koprem włoskim. Spokrewniony z kminkiem, koprem i cykutą (szczwół plamisty) :-)
tu 1. maja - międzynarodowy dzień ludzi pracy - a Lacjum, zatraciwszy klasową świadomość, świętuje początek sezonu bobowego. I zamiast w pochodzie z transparentami,defiladuje i z workami bobu albo przesiaduje w trattorii, łuskając strąki, zagryzając pecorino i popijając białym winem.



A że święto we Włoszech nigdy nie kończy się na jednym dniu, więc 2. maja w Osteria Nuova odbyło się uroczyste rozpoczęcie sezonu targowego. Do kupienia było wszystko: wierzba do wazonu, pęto kiełbasy, skrzynka truskawek, worek bobu, kosiarka do trawy, królik na obiad i kot do łapania myszy.
gdybym miała potrzebę posiadania wizytówek, to wczoraj dodrukowywałabym na nich nowy tytuł: lider opinii. Zostałam bowiem do brania udziału w portalu wnętrzarskim. Podobno znam się na designie i mam dużo do powiedzenia :-D

Czekając na oficjalne nadanie tytułu i ew. dyplom porządkuję zdjęcia z moich poczynań dekoratorskich. I zastanawiam się czy będę czytała portal, którego liderzy opinii mają takie mieszkania?


zielony stołek z krzesełka ciągnikowego to nabytek z niemieckiego ebayu. Z ebayu pochodzą też pojemniki na szczoteczki do zębów. Nowoczesna wersja tradycyjnych wzorów kwiatowych i patchworku to tkaniny projektu Lisy Bengtsson, sprzedawanej w Polsce przez sklep Markisol.
nie chodzi o śmierć na ołtarzu idei, a o dedykowanie domu świętemu. W tym przypadku św. Janowi Ewangeliście.

A było tak: Anna Maria wyremontowała stary dom z widokiem na nasz dom. My dwie i cała wieś zostałyśmy zaproszone na niedzielę, 16. maja, na godzinę 19:30. Przyszła orkiestra dęta (Stefano, mąż Anny Marii, gra na na trąbie czy innym puzonie) i ksiądz z figurką, którą uroczyście postawiono na półce w salonie. Ksiądz, po kolejnej szklaneczce wina białego domowej roboty stał nierówno i się bujał. Nie tylko on jeden z resztą, ale dyskusji, wykoczonych puentą sztachety wyrwanej z płota, zabrakło.
Nie brakowało pizzy, porcchetty, tramezzini (dwa rodzaje: z tuńczykiem i z mozzarellą), krokietów z ogórecznikiem, tortu z rumowym kremem, babeczek z owocami, penne z pecorino i oliwą, bukłaczków z winem białym i czerwonym.



Nie było za to Giny i Gino, brata Giny. Nie było też ich na procesji rannej procesji.
Lacjum (czyt. Lazio) z win do tej pory nie słynęło, ale postanowiono to zmienić. I chyba zaczyna być widać rezultaty: Cesanese del Piglio ma DOC i, jeśli wierzyć Gambero Rosso i Slow Food Guide, znaczek ma wpływ na jakość, bo pojawiło się na rynku trochę bardzo dobrych Cesanese i w nadal przystępnych cenach. Komentarz o przystępnych cenach (co dla mnie znaczy przedzial 5-15 euro) nie dotyczy jednak arystokracji, bo za Cesanese del Piglio Romanico 06 od prymusa z Anagni (Antonello Coletti Conti) do tanich bym nie zaliczyła (w sklepiku przy Piazza Garibaldi zapłaciłam chyba 19 euro), ale już od Terenzi kupiliśmy taniej (dwa rodzaje Cesanese - jeden za 7,50/butelka, drugi 16 euro, butelka przyjemnej białej Passeriny za 6) .

Po drugiej stronie A1, w prowincji Latina też jest kilka dobrych winiarni (znów powtarzam za Italian Wines 2009 wydanego wspólnym wysiłkiem przez Gambero Rosso i Slow Food), sporo ich nastawiło się na winorośla „globalne”, czyli merlot, cabernet sauvignon, shiraz, co z braku rodzimych szczepów wcale nie dziwi i, znów podobno, z dobrymi rezultatami. Nie kupiliśmy wiele, ale też nie udało się nam odwiedzić kilku winiarni; jednych z powodu bycia zamniętymi, drugich z braku znalezienia ich na mapie. Oprócz Giovanni Terenzi (Loc. La Forma, via Forese 13, 03010 Serrone (FR)) byliśmy jedynie na zakupach w Cantina Agricola Cincinnato (via Cori-Cisterna km 2, 04010 Cori (LT)). Nie znaleźliśmy ani Colletonno ani Marcella Giuliani, a Pietra Pinta (przy SP Pastine km 20,300 przy Cori) była zamknięta z powodu urlopu i nachodzących Dni Win Lacjum.

CORI (LT)
Z nabytków wypiliśmy jedynie dwa białe: wspomnianą już Passerinę od Giovanni Terenzi i Bellone Lazio z Cincinnato (IGT, 2007). Smaku Passeriny nie pamiętam i, przejęta, nie prowadziłam notatek. Wiem jedynie, że nam bardzo smakowała, bardziej niż Bellon, które, jak wynika z notatek, jest przyjemnie słodkawe. Pachniało rozgrzaną ziemią i ginestrą (co mnie zawsze przyjacielsko nastawia) i pewnie smakowało jak ginestra, której jeszcze nie jadłam. Potem była nuta ziołowa i korzenna, czyli goździkowa i cynamonowa. Producent sugeruje, że wino ma posmak wanilii. Ja tego nie zauważyłam, ale w zamian czułam minerały (na minerałach się nie znam; kamieni i skał nigdy nie lizałam, więc trochę te minerały daję na wyrost) i śladowe ilości czarnego pieprzu.


Ale nie o winach miałam pisać, a miasteczku przypadkowo odkrytym na obrzeżeach Monti Lepini: domy na górze, za plecami skały, w dole równina Lacjum. Trafiliśmy tam szukając winiarni, ale dreptaliśmy po uliczkach z czystej przyjemności. Jak to zwykle w nie-toskanii bywa, informacje na temat miasteczka są skąpe; informacja turystyczna zamnięta, więc mogę jedynie napisać to, co znalazłam w wikipedii:

Cori ma 10 tys. mieszkańców, stoi w nim świątynia Herkulesa i ma saktuarium maryjne. Resztę można sobie dopatrzeć na zdjęciach :-)

Strony winiarni, których wina kupiliśmy:
Cantina Agricola Cincinnato
Antonello Coletti Conti
Giovanni Terenzi

Strony winiarni,polecanych przez Italian Wines 2009, od których, z powodów wyłożonych powyżej, win nie kupiliśmy:
Pietra Pinta
Colletonno
Marcella Giuliani
W Osteria Nuova sprzedają najlepsze pod słońcem (niekoniecznie Toskanii) ravioli. Lubię te z mięsem, ale kocham te z ricottą, szpinakiem i ziołami. La Bella Italia miała w maju artykuł o kulinariach Sabiny; m.in. podali adres sklepu z makaronami w Rieti, słynący z doskonałych ravioli.. Poszliśmy z JC sprawdzić i kupić trochę materiału badawczego. Przynieśliśmy do domu ravioli z ricottą i szpinakiem. Dobre,nie powiem, ale nadzienie delikatniejsze, mniej ziołowe. I jakieś takie cienkie.... Więc choć o 1,50 tańsze na kilogramie, to jednak przegrywajją z Osteria Nuova.

No ale badania nad ravioli z La Fettucina w Rieti to sprawa drugiej połowy maja, gdy był już u nas samochód z JC i do sklepu można było dojechać.Moja dzisiejsza opowieść ma datę wcześniejszą, gdzieś z okolic świętego Jana Ewangelisty. Nazbierałyśmy z Anielką ziół na rowie. W sklepiku wiejskim była świeżutka ricotta owcza. Gina podarowała nam dwa jajka prosto spod kury. Jaja i na oko odliczone 200g mąki (tipo 00) dały ciasto; owcza ricotta ze sklepiku (jeszcze ciepła!) z dodatkiem mentuccii, szałwii, dzikiego majeranku i parmezanu robiła za nadzienie.

Nie sądzę, abym chciała powtórzyć doświadczenie. Namęczyłam się nad ciastem: najpierw przy zagniataniu - walczyłam z konsystencją ciasta, potem walczyłam z materią, próbując rozciągać ciasto przy wałkowaniu (albo ja nie umiem rozciągać, albo ciasto było za sztywne. Albo i jedno i drugie), potem przy wałkowaniu. Zrezygnowałam z pomysłu robienia ravioli. Kwadratowej szklanki nie posiadam, a nożem nie podejmowałam się kroić kwadratów z ciasta o kształcie elipsy, mapy Ameryki Południowej czy rombu w rzucie. Powstały kółka a z nich agnolotti. Zgrabne z resztą. Wrodzona skromność nie pozwala mi się chwalić, więc napiszę jedynie, że smakowały całkiem dobrze. Przynajmniej tak było zaraz po ich zrobieniu.Nieumiejętnie przechowane (?) straszyły. Wyschnięte wierzchy smakowały jak zelówki z kiepskiej skóry, a niewystarczająco podsypane mąką spody zmieniły się w budyń mączno-serowy.

Na następną porcję ravioli wybieram się do Anny Marii. Podobno jej mama jest ich mistrzynią. Oczywiście zawsze też mogę zadzwonić do punku produkcyjnego w Osteria Nuova.



m.in. nowa katedra, stare duomo. A reszta ze starego miasta
chociażby wycieczka do Apulii. Szkoda, że tylko na jeden dzień i że zajeżdżając do San Giovanni Rotondo (tego od Padre Pio), nie mogliśmy zobaczyć więcej i dokładniej. Nawet nie za bardzo mam się czym chwalić, bo raptem widzeliśmy Gargano i Tavoliere, czyli na szachownicę pól pozostała po rzymskich latyfundiach, doskonale z resztą widoczną ze wzgórz Gargano i ociupinkę Terra di Bari



Gdzieś około 14, gdy w końcu udało się nam trafić do Santa Maria di Siponto (co nie było sprawą prostą z racji braku odpowiednich oznakowań drogowych) JC skierował samochód na południe wychodząc prawdopodobnie z założenia, że tylko podróż w kierunku Terra di Bari ukróci moje jojczenie o architekturze romańskiej regionu. Dojechaliśmy do Molfetty. Najpierw długo krążyliśmy po miasteczku, bo znów brakowało użytecznych oznakowań typu ’duomo vecchio’ czy ’centro storico’, ale gdy już zaparkowałam przy plaży i spojrzałam na błękitne morze i wieże katedry, szczęka mi opadła i tak pozostała przez następnych kilka godzin. Rok temu piałam z zachwytu nad Termoli w Molise. Molfetta była jak Termoli razy 10. Obfotografowałam, co się dało: seledynowe okiennice, kolorowe pranie na balkonach, niebieskie niebo, wszystkie ściany duomo i nową katedrę, graffiti na ścianie i punkt zbioru używanego oleju.


Niewiele można znaleźć informacji o Molfeccie. Blue Guide Southern Italy zawiera jedynie kilka zdań na temat kościoła San Corrado di Baviera (czyżby był z Bawarii?) i jeszcze mniej o nowej katedrze. Informacja turystyczna była zamnięta, księgarnia też, a na stacjach benzynowych nie uświadczysz ani mapy regionu ani przewodnika.

Duomo vecchio,czyli kościoł San Corrado, rozpoczęto budować w XII wieku, a skończono dopiero 200 lat później, dzięki czemu kościół wygląda tak jak wygląda: czyli atrakcyjny zestaw różnych przybudówek, nadbudowek i przystawek oraz pałacu biskupiego, przed który wchodzi się obecnie do kościoła. Na zwiedzanie wnętrza już się nie załapaliśmy bo choć tablica głosiła otwarcie obiektu o 16:00 to i tak o 16:30 wszystko i tak było zamknięte.



Informacja turystyczna
oficjalna strona miasta
trochę o historii po angielsku
angielskojęzyczna wikipedia
hotel w miescie 
a Gambero Rosso, instytucja kttórej ufamy w sprawach kulinarnych, poleca restaurację rybną Bufi przy via Vittorio Emanuele  15 (tel. 0803971597) nie należącą do tanich, ale za to o cenach niższych niż wskazywałaby na to jakość podawanych potraw. Bufi otwarta jest na obiad i kolację; dzień wolny od pracy to niedziela wieczorem i cały poniedziałek; urlop robią sobie w styczniu i w sierpniu, można u nich płacić kartami kredytowymi, za co powinni dostać dodatkowego plusa a przed wybraniem się do restauracji radzę zadzwonić i sprawdzić czy na prawdę są otwarci (ostatecznie pewne rzeczy działają inaczej we Włoszech, a zwłaszcza na południe od Rzymu)
Powered by Blogger.