Od tygodnia pada śnieg. Zmarznięta, z początkami zimowej depresji,  przywiązana do Wasserburga jak chłop pańszczyźniany do roli, poprawiałam sobie samopoczucie robieniem listy lamp koniecznych.



Jest ich trochę. Wygląda na to, że potrzebujemy minimum 3 domów aby mieć gdzie te lampy postawić i powiesić, porządnej kumulacji w totolotka oraz emerytury, abyśmy wszystkie domy dali radę obskoczyć.

Faktem niezaprzeczalnym jednak jest, że liczyć możemy jedynie na emeryturę i więcej śniegu. Tak więc: pozostają marzenia i valium.
to gusta mieszczan, którzy aspirowali do bycia arystokracją, stworzyły nowy model kulinarny. Oszczędni z przyzwyczajenia, burżuje nie rzucali się na przyprawy, nie szukali wrażeń za stołem. Chyba wrodzone skąpstwo kazało im zainteresować się neapolitańską tradycją jedzenia makaronów, a zapatrzenie na Francję zaowocowało  rezygnacją ze sztuki iluzji i zapoczątkowało modę na smak podstawowego surowca.

A kodifikacją burżuazyjnych smaków zajął się niejaki Pellegrino Artusi, Nigella L. dziewiętnastego wieku. Tak jak Nigella nie wymyślał przepisów. Jeśli już, to tylko je udoskonalał, sprawdzając we własnej kuchni materiał nadesłany przez wierne czytelniczki . Czy Artusi stworzył znany nam w tej chwili model włoskiego posiłku antipasto - primo piato - secondo piato - dolce? Raczej nie.  Jeśli już, to raczej spisał to co wszystkim (lub prawie wszystkim) było wiadomo.
 
A tak swoją drogą to nie byłoby La scienza in cucina e l'arte di mangiare bene i nie znalibyśmy pana Artusi, gdyby nie problem jaki Włochy miały z rozbójnikami. Otóż miasteczko rodzinne Artusiego pewnego dnia zostało opanowane przez rzezimieszków. Ojciec Pellegrino zginął, siostra zachorowała psychicznie (prawdopodobnie została zgwałcona). Pellegrino zwinął resztki interesów i przeniósł się w spokojniejsze miejsce: do Florencji i przeniósł się do Florencji. Tam zajął się handlem; a gdy był finansowo ustabilizowany, zajął się bycie Nigellą
jeśli spaghetti z resztek ciasta chlebowego jest przykładem biedy, to co powiedzieć o paście z przypalonej pszenicy?

Po żniwach, w celu użyźnienia gleby, podpalano rżysko. Przy okazji w ogniu prażyły się osypane ziarna pszenicy. Te właśnie ziarna zbierali ci, których na dojrzałą pszenicę nie było stać. I robili z niej mąkę. Mieszano ją ze zwykłą i wykorzystywano do robienia pasty.

Takie strascinati z grano arso (znane w Campanii jako cortecce, w Apulii jako capunti, mignuiccchi, minchialeddi, pezzetelli, pizzidieddi, rascakatiedi, sagghiotte, a w Bazylikacie jako cantaroggni, capunti i minuich) dodawano do zup; mescuetille, łazanki z okolic Altamura i Monteparano w Apulii, przyrządzano na św. Józefa 19.marca i podawano z vincotto. Z grano arso robiono też orecchiette. Może będzie mi dane kiedyś ich spróbować? Bo podawane są z cima di rape, moim ulubionym zielskiem.

Kiedyś pasta z grano arso była symbolem nędzy. Teraz jest produktem niszowym, dostępnym dla wytrwałych, którzy gotowi są jej szukać. I zapłacić za luksus jedzenia pasty o dymnym smaku.


Informacje o wykorzystaniu grano arso pochodzą z Encyclopedia of Pasta Oretty Zanini de Vita; więcej autorce i o grano arso na Parlafood. Zdjęcie fettucine pochodzi z bloga la mercante di spezie
gdy Rosjanie wyzwalali go z Auschwitz. A może narodził się 22 stycznia 1944 w Fossoli di Capri, gdy Niemcy pakowali go transportu razem z 648 żydami? Można też powiedzieć, że narodziny pisarza to sprawa szczęśliwej gwiazdy pod którą się urodził. Jakoś mu się w życiu udawało, bo choć przyszedł na świat w złym okresie (1919) i w rodzinie żydowskiej, to jednak urodził się we Włoszech. A włoscy żydzi, choć byli prześladowani, to jednak i tak mieli lepiej niż żydzi w reszcie Europy (z całej 57 tysięcznej populacji włoskich żydów deportowano jedynie 7 tysięcy).

Primo Levi (nie był spokrewniony z Carlo Levi; mieli jedynie to samo nazwisko i pochodzili z tego samego miasta) dostał pracę jako chemik, choć żydów do pracy nie przyjmowano (prawa rasowe Mussoliniego). A gdy przyszli Niemcy nie rozstrzelali go jako partyzanta (należał do grupy oporu Giustizia e Libertà). W Auschwitz załapał sie pracy w I.G. Farben. Udało mu się jeszcze potem. Kiedy zbliżała się armia radziecka a hitlerowcy zaczęli organizować marsze śmierci, on do marszu nie został dołączony: chory, pozostał w lazarecie. A jeszcze potem udało mu się wrócić do domu rodzinnego w Turynie, choć wracał doń przez 9 miesięcy, zaliczając  po drodze polski Śląsk, Białoruś, Ukrainę, Rumunię, Węgry, Austrię i Niemcy.

Czy uważał się za szczęśliwca? Nie; prześladowało go poczucie winy, że ocalał ( z jego transportu doczekały wyzwolenia 23 osoby).

Prawie natychmiast po powrocie, pod wpływem absolutnej i patologicznej potrzeby narracji (jak to sam określi), zaczyna pisać. Jego pierwszą książką jest Se questo é un uomo (Czy to jest człowiek). Autor zaniósł ją do wydawnictwa Einaudi, które ją odrzuciło pod wpływem miażdżącej krytyki Natalii Ginzburg. Eksterminacja grupy etnicznej nie przemawiała tak do intelektualistów tamtego okresu jak prześladowania przeciwników politycznych, symbolizowane przez obozy w Bergen-Belsen i Dachau. W końcu książkę, w 2.500 egzemplarzy, wydało malutkie wydawnictwo, w serii dedykowanej żydom w ruchu oporu a w szczególności Leone Ginzburgowi, mężowi Natalii.

Czym różnią się opowieści oświęcimskie od tzw. Opowiadań Oświęcimskich? Albo od Nocy? Przede wszystkim tym, że Primo Levi próbuje zrozumieć tak oprawców jak i ofiary. Nie potępia jednych, nie pisze hagiografii drugich. Nie rozpatruje fenomenu obozu w kategoriach metafizycznych,nie wyciąga wniosków; nie próbuje podsumować lekcji. Raczej, koncentruje się na racjonalnym opisie zjawiska.

Czy nienawidził? Tak, ale prywatnie. Jego proza pozostaje sucha, beznamiętna i racjonalna. Z czym, z resztą, mają problem niektórzy krytycy. Jedni oskarżają go o relatywizowanie zła; inni krytykują brak linii demarkacyjnej między ofiarami a oprawcami.

Primo Levi zmarł w 1987 roku; przyjmuje się, że popełnił samobójstwo, choć nie jest to sprawa pewna na 100%. Nie zostawił listu, nie było świadków. Tak w śmierci jak i w prozie pozostał do końca człowiekiem Pidmontu: prywatnym, trzymającym dystans i nie stawiającym zdecydowanej kropki nad i.

Więcej o Primo Levi i jego prozie:
biografia po angielsku (wikipedia)
artykuł w Gazecie Wyborczej
wypis z książki na blogu Haderech, czyli droga
recenzja na stronie wydawnictwa Homini 
a powyższy tekst oparty jest na faktach z rozdziału The Elementary Truths of Primo Levy z książki Reappraisals. Reflections on the Forgotten Twentieth Century (autor: Tony Judt; wyd: Pinguin Books NY, 2009)
w Fossanova, Trisulti i Subiaco; między willą Nerona i ogrodami w Ninfa, leży codzienne Lacjum. To z pomalowaną na odblaskową pomarańczą na ścianie, rzeźbą świni przy bramie wjazdowej i aluminiowymi oknami w XIX wiecznej fasadzie.Trochę to na poprawienie humoru; piękne Włochy i urocze Lacjum potrafią straszyć architekturą i designem. A czasem po prostu śmieszyć (tak jak śmieszy LIcheń :P)

Nie dopisało światło i pogoda; nie sfotografowałam więc świni przy bramie, wsciekłych kolorów domów na sprzedaż, i mrugającej czerwonej lampki zamontowanej na głowie lwa. Może przy następnej okazji? Tymczasem pokazuję co mam:



bucefała z bramy w Ginestra S.; nowoczesną architekturę sakralną w Neroli; wystawę religijną na starym mieście wViterbo;  kapliczkę w Ginestra; między koszem na papier a pojemnikiem na butelki; rondo w Poggio Mirteto (zdjęcie z wakacyjnego portfolio Joepiego); rzeźbę nad parkingiem w Sacro Specchio (Subiaco), rozwiązania konstrukcyjne w Osteria Nuova i obrazek w Santa Scholastica (Subiaco)
a kandyzowane nasiona kolendry i anyżku jako antidotum na problemy z gardłem i głową. Ci, którzy nie mieli pretensji do bycia konserami, zadawalali się nasionami kopru rzymskiego.

I to, drodzy państwo, by było na tyle o dawnej kuchni półwyspu appenińskiego. Nigdy węcej Platiny, Bartolomeo. Do książki o kulinarniach Włoch jeszcze, niestety, powrócę bo mam kilka tematów do omówienia.
gdy inne nacje jedzą kapustę kiszoną i marchew, Lacjum zajmuje się przyrządzaniem cykorii (nie białej, ale zielonej, przypominającej liście mleczu) i karczochów We październiku miałyśmy z Z. nadzieję, że karczochów spróbujemy. I spróbowałyśmy; importowane z Francji, gotowane przez ponad godzinę, nadal przypominały rzemień.


Nie wiem dokładnie kiedy pojawiają się miejscowe karczochy. W grudniu było ich już zatrzęsienie: drobnica do marynowania lub na głęboką oliwę, średnie do nadziewania. Te ostatnie sprzedawała SISA w Osteria Nuova. 10 za 3,99. Przepisy miejscowe (z bułką tartą, czosnkiem i miętą) już przerabiałam. Sięgnęłam więc do literatury :-)




Mary Contini w Dear Francesca podaje przepis rodzinny (Apulia a może Kampania; w każdym bądź razie: przepis od sąsiadów), który nakazuje oskubanie do naga karczocha (urwać wiekszość listków, obrać łodygę, przekroić karczocha na pół, wyskubać futerko). Pomazać sokiem z cytryny by nie zbrązowiał i wmasować weń krem z pietruszki, czosnku, soli i ostrej papryki. Ułożyć w naczyniu wystarczająco dużym, aby karczochy nie musiały leżeć jeden na drugim, podlać wodą, dorzucić połówkę cytryny, kilka gałązek mięty, skropić dobrze oliwą. Dusić pod przykryciem dobre 20 minut. Podawać ciepłe (ale nie gorące) polane resztą sosu z garnka.


Potrzebny jest też kawałek miejscowej pizzy, którą można zbierać sos.

JC nie lubi karczochów. A musiałam na niego warczeć żeby mi kaczochów nie wyjadał
Można znaleźć sobie lokum, rozpakować walizki; zadomowić się i zwiedzać wszystko w okolicy. Można też zwiedzić pół Toskanii i kawał Umbrii w 5 dni, tak jak zrobili to pewni goście restauracji Il Lupo w Gubbio. Zwiedzać można pieszo: przejść z Ginestra do Poggio Moiano i na rynku prawie wyzionąć ducha ze zmęczenia. Zimową porą najlepiej zwiedza się nie wysiadając z samochodu: ciepło, sucho i bez zbytniego ubytku energii.

Metodę z samochodu do perfekcji doprowadził włocławski Caritas. Oferują 8-dniową wycieczkę do Rzymu, Padwy, San Giovanni Rotondo, Wenecji (chyba) i Florencji lub Sieny. Przejazd i powrót to również część wycieczki. 


Mamy dużo do nauczenia od mistrzów modlitwy lotnej:  lenie, pojechaliśmy jedynie do Ciociarii, czyli jakieś 68,5 km w jedną stronę. Nie zaliczyliśmy Sacro Specchio w Subiaco, nie zajrzeliśmy do Casamari i Trisulti. Nie zobaczyliśmy Alatri, Agnani, Tivoli. Dojechaliśmy do Guarcino. Kupiliśmy kanapki z pizzy i prosciutto (konsumpcja w samochodzie) i zawróciliśmy do Ginestra, żeby dokończyć dzień butelką cesanese i karczochami.  Okazało się przy okazji, że audi ładne zdjęcia robi



na zdjęciach od góry, zgodnie z ruchem wskazówek zegara: Dolomity w Trentino, Subiaco, krowy z Ciociaria i Osteria Nuova w deszczu

(za Italian Cuisine, a to za Scappim) na przyjęcie JKW Karola Piątego

trzy gorące dania poprzedzają słodkie zakąski:
  • biscotti z Pisy i z Rzymu
  • raz-w-mordeczki marcepanowe,
  • neapolitańskie mostaccioli,
  • marcepanowe caliscioni na modłę wenecką,
  • świeże pignoccati
  • pomarańcze w cukrze
  • babeczki z olejkiem migdałowym, cukrem i mleczkiem z orzeszków piniowych
  • oraz rzymskie zeppole -  smażone na głębokim tłuszczu krokiety z czerwonej ciecierzycy, winogron muscat, rodzynek i daktyli.
Następną rundę dań głównych poprzedza
  • ricotta
  • słodzone migdał
  • zestaw owoców, słodyczy, ciast i lodów
po nich podano
  • sardele, 
  • kawior, 
  • marynowaną smażoną rybę (ryba po grecku? :-)) 
  • i różne zieleniny: ogórecznik, kwiaty cytryny, kapary, kwiaty rozmarynu, szparagi i zwykła sałata.
  •  
    Peptobismol nie jest na menu wymieniony. 
    z marszu machnęłam drugi odcinek opowieści o Galenie, Średniowieczu, Renesansie i kuchni włoskiej, pod tytułem:


    w zdrowym ciele zdrowy apetyt

    kolejność podawania potraw miała pobudzać apetyt i ułatwiać trawienie. Kwaśne potrawy otwierały drogę do żołądka i dlaego od nich rozpoczynano posiłek, kończąc go potrawami mącznymi, które żołądek zamykały. Tak więc jadano, jako zakąskę, sałatę lub też niedojrzałe owoce przyprawione octem i olejem (!), a kończono, na przykład, kasztanami.

    W XV wieku nastąpiły zmiany: warzywa, a zwłaszcza sałaty, trafiają na margines kulinarny: w niewielkich ilościach i tylko raz podczas posiłku,a sałatę czasami zastępowano jabłkiem lub gruszką w occie i oleju Owoce zaczynały i kończyły posiłek, a Platina sugerował słodkie owoce na rozpoczęcie, kwaśne na zakończenie imprezy.

    Wiek później i Paolo Zacchia (w książce Postne Życie) próbuje skazać sałaty na banicję, sugerując że nie wnoszą żadnych wartości do posiłku, służą jedynie stymulowaniu apetytu, co może promować grzech obżarstwa, a jedzone w nadmiarze szkodzą zdrowiu. Za nadmierną konsupcję uważał sałatę podawaną dwukrotnie podczas posiłku. Książka milczy na temat efektywności kampanii Zacchii, ale chyba nie była ona skuteczna, sałatę nadal podawano, zwłaszcza w zaciszu domowym. Bo muszę wam powiedzieć, że były
    Dwie maniery:
    włoska nakazywała zaczynać i kończyć posiłek na słodko. Francuska i niemiecka zaczynała na słono lub gorzko, kończyła na słodko. I wygląda na to, że pierwsza była od święta, druga na codzień. I ta codzienna, francusko-niemiecka, przetrwała do dnia dzisiejszego. bo w którymś momencie historii dodano do zestawu zupę, risotto lub makaron i stworzono obecny model: antipasto - primo - secondo+contorni - dolce. Ale to opowieść na inną okazję.......

    korzeni kilku współczesnych przyzwyczajeń kulinarnych trzeba szukać u Galena, bo to jego poglądy kształtowały sztukę kulinarną aż po wiek XVIII, a ich pozostałości nazywamy tradycją kulinarną.





    pan andrzej był gorączka wielki :-)
    Galen twierdził, że każda rzecz pod słońcem: człowiek, zwierzę, warzywo, ma swoje unikalne właściwości, które biorą się z czterech elementów tworzących wszechświat, czyli z wody, ziemi, ognia i powietrza. Taki, na przykład, człowiek: w młodym wieku jest gorący i mokry (ogień i woda), a w miarę starzenia robi się suchy i zimny. Choroba bierze się z zachwiania równowagi między poszczególnymi elementami i lekarz ustala dietę, która tę równowagę przywróci.

    Większość potraw (poza chlebem, który uważano za idealnie zrównoważony) miała swoje niedoskonałości. I do kucharza należało ich niwelowanie. Weźmy chociażby taką kurę. Młoda, czyli mokra, musiała być osuszona przez upieczenie. Stara, czyli sucha, potrzebowała wody. I pewnie stąd wzięło się powiedzenie, że ze starej kury najlepszy rosół.

    Ser, charakter suchy i gorący, był łączony z dodatkiem zimnym i mokrym, czyli gruszką; a szynka z melonem. Inna sprawa, że owocom nie dowierzano, uważając je za niebezpiecznie mokre i zimne.

    mieszanka 'prowansalska'
    Na wrodzone, że tak powiem, właściwości potrawy można było jeszcze wpłynąć stosując przyprawy korzenne. "Gorące" przyprawy przyspieszały trawienie; egzotyka kojarzyła się z rajskim ogrodem, a cena upewniała, że się jest grupą uprzywilejowaną; bo wbrew nadal krążącej, choć nie znajdującej potwierdzenia w tekstach źródłowych, informacji, że przyprawy miały maskować nieświeże - lub czasami zepsute - składniki, przyprawy korzenne były dostępne dla najbogatszych. A ci niczego nie musieli maskować.

    Sztuka iluzji była w cenie, od kucharza wymagano umiejętności tworzenia niezwykłych kombinacji smakowych; sarnina smakująca jak sarnina nikogo nie ruszała, ale przyprawiona mieszkanką intensywnych korzeni ( w składzie pieprz, goździki i dużo gałki muszkatułowej), była potrawą papieży,królów i dodżów :-)

    Głównym importerem przypraw była najpierw Genua, a potem Wenecja. I to w Wenecji pojawiły się pierwsze przepisy jak i gdzie stosować mieszkanki korzenne. Mieszankę uniwersalną (pieprz, cynamon, imbir w równych ilościach wymieszać z połową objętości goździków i szafranu) można było dodawać do wszystkiego. Mieszanka słodka (goździki, imbir, kwiaty cynamonu i 'folio' czyli najprawdopodobniej liść laurowy) poprawiała smak deserów i ryby.


    składy cynamonowe  
    we Florencji, w latach między 1314 a 1340, według spisu sporządzonego przez Francesco Balducci Pergolottiego, handlowano:

    • kilkoma rodzajami pieprzu (czarnym, białym, długim, słodkim)
    • sześcioma gatunkami imbiru
    • cynamonem i kwiatami cynamonu
    • liściami i gałązkami goździków (tych od kwiatów, które w Polsce zwiemy goździkami)
    • goździkami
    • gałką muszkatułową i jej twardą osłonką (chyba nazywaną kwiatem)
    • kardamonem
    • rutą
    • galangalem
    • szafranem
    • anyżkiem
    • korą cassii
    • kurkumą
    • kminem i kminkiem
    • aloesem i asoefidią
    • oraz cukrem (w listkach, w bloku i pudrem; rafinowanym i ciemnym; farbowanym różą lub fiołkiem)

    włoski antek miał jadać, przede wszystkim, kwaśno; słodzić miodem od święta. Mięso, cukier i korzenie przynależały do świata elit; ,warzywa, kiszonki, miód i czosnek reprezentowały stan chłopski.. Gdy w XVIII wieku, modą francuską, zaczęto doceniać naturalny smak żywności, a gusta kreowała już nie arystokracja a wzbogacone mieszczaństwo, na stołach zaczęły królować delikatnie przyprawione potrawy a korzenie trafiły do garnków biedoty.

    i postscriptum Gusta kulinarne kształtuje podobno nie popyt a nieosiągalność, twierdzą autorzy Italian Cuisine. Trudno dostępne (czytaj: drogie i ekskluzywne) składniki trafiają na stoły tych, których na nie stać, a pospólstwo do nich aspiruje. Kiedyś marzeniem był tłuszcz, cukier i przyprawy. Dzisiaj luksusem jest cucina povera, chociażby taki makaron z przypalonego zboża czy risotto z pokrzywy.



    Na długie spacery nie pozwalała pogoda. Raz wypuściliśmy się w poszukiwaniu mięty i do domu przygnał nas śnieg; za drugim razem wracaliśmy w deszczu. Trzeciego i czwartego razu nie było. Zdjęć przyniosłam mało. I to wtórnych





    Mięta przeżywa drugą młodość. W chaszczach rozrasta się - lubiąca wilgoć i brak słońca - hosta. Na drzewach figowych pojawiają się pączki (jeśli tak można nazwać coś co przypomina węzełki z rzemienia). Tak więc nawet zima w Sabina jest egzotyczna. I kolorowa.
    jeszcze kremowe zasłony  w czytelni dobrze nie obwisły, a już są do wymiany. Piekne były w lecie, słońce przez nie świeciło, ptaszki ćwierkały, sąsiad kaszlał. Teraz, zimą wyglądają jak mokre ścierki. Zimą czytelnia potrzebuje koloru w oknie.


    zaczynamy
    kupić od Swensktenn tkaniny projektu Josefa Franka? Jeśli Josef Frank, to który?  Anakreon, Vegetable Tree, Groena falgar czy Hawaii?

    Jeśli Josef Frank jest za dostojny, to może  Presitigious Textiles z Sanderson Fabrics?



    Jest fajne Evergreen i Cock-a-Leekie. Evergreen nawet przypomina wzór od Kiely. Tylko który Evergreen? Cinnamon? Caramel czy Jewel?

    A jeśli nie Evergreen, to który Cock-a-Leekie? Cinnamon? Caramel? Jewel? A może Duck Egg?


    Chyba pójdę zarejestrować się jako wyborca. Do wyboru mam tylko 3 ambasady i jeden urząd miasta :-)

    A co waszym zdaniem pasuje do Ginestra?
    Renato nie wie, co to jest internet i nie rozumie, jak mogliśmy przezeń kupić stół.
     

    Zamykanie konta w Monte dei Paschi zajęło nam dwa dni, bo z okazji świąt nie działały łącza z serwerem i nie można było wydrukować potwierdzenia.
     

    W ENI (od gazu), też z okazji świąt, nie działał system i nie mogłam zgłosić, że od 6 miesięcy korzystamy z gazu, a rachunków nadal nie dostajemy.
     

    Suzie, aby móc sprawdzić pocztę elektroniczną, bierze laptopa, wsiada w samochód i jedzie na szczyt góry w Poggio Moiano. Tam jest najlepszy odbiór :-)

    Jeśli wierzyć odgłosom z sieci (Bepe Grillo) i wypowiedziom znajomych, to jest we Włoszech spisek. Spisek przeciw internetowi. Bo jak inaczej można wytłumaczyć brak dostępu do sieci w takim Poggio San Lorenzo lub w Ginestra Sabina? Na przykład Suzie: mieszka we wspaniałym domu za Poggio San Lorenzo (kamienna baszta średniowieczna, zabudowania przybasztowe przerobione na salon, a nowoczesna przybudówka jest studio muzyczne) i nie może połączyć się z internetem. Przerobiła już internet satelitarny (pieniądze wyrzucone w błoto) i łącza przez komórkę (działa tak jak u mnie, czyli zdjęcie 500x500 pikseli ładuje się ponad 30 minut). Suzie uważa, że za niechęcią do pociągnięcia porządnych łączy kryje się obawa, że internet odciągnie Włochów od telewizji.

    Eli sądzi, że grupa trzymająca władzę nie chce, aby społeczeńtwo miało dostęp do informacji z  innego - niż oficjalny - obiegu. Podobnie z resztą sądzi Francesco, tylko on jest przekonany, że głównym celem jest, nie walka z internetem, a odizolowanie społeczeństwa i pranie mózgu. Chodzi bowiem o władzę absolutną i wprowadzenie dyktatury.

    Wszyscy jednak są zgodni, za tym wszystkim kryje się grupa trzymająca władzę i pewnien premier, którego nazwiska nie wspomnę, bo to ulubieniec Mario. A Mario to oliwa, wiedza o restauracjach i remont parteru :-D
    ostatnią wsią przed końcem cywilizacji i Trisulti jest Collepardo (podobno korupcja słowa leopard), najpiękniejsza wieś jaką do tej pory widziałam. Kocham Ginestrę, ale niezaprzeczalnym faktem jest, że niekoniecznie należy do najurodziwszych.  Ginestra 'Nuov\a mocno niewyględna jest



    W Collepardo byliśmy  zaraz po świętach; z ulic nie uprzątnięto jeszcze resztek Betlejem. Pod urzędem miasta stała stajenka z gwiazdą na dachu, choć po głównych bohaterach nie było śladu.

    Ratusz nieczynny, nie miałam więc kogo zapytać kto grał Jezusa, kto Maryję, a kto Józefa. Nikt nie mógł mi powiedzieć czy były barany, osły i kozły (o drobiu nie wspominając). Mam nadzieję jednak że były i że odstawiali ich politycy (niekoniecznie lokalni i niekoniecznie włoscy) bo była to świetna okazja do bycia sobą, bez potrzeby grania. A wyborcy mieli okazję aby posłuchać jak raz w roku politycy odzywają się ludzkim głosem

    kilka stron  Collepardo i okolicy:
    http://www.viaggioinciociaria.it/
    http://www.italyworldclub.com/lazio/frosinone/collepardo.htm

    http://www.viabenedicti.it/i-luoghi-di-fede/certosa-di-trisulti-a-collepardo
    http://www.italia-mia.it/lazio/frosinone/collepardo/default.asp
    http://www.eventiesagre.it/Eventi_Sagre/9972_Sagra+delle+Fettuccine.html
    na trzy miesiące przed końcem wojny do Ginestra sprowadzili się Niemcy z całymi rodzinami. To byli dobrzy Niemcy. Grzeczni. Dzieci się nawet z nami bawiły. Ale wszystko popsuli partyzanci, którzy zabili 10 Niemców. I w zamian w Monteleone rozstrzelano ludzi. Mężczyzn. Wybranych losowo: ty, ty i ty, i jeszcze ty...Przeleciano ich serią z karabinu maszynowego--tratratratata....A potem Niemcy uciekli bo zdobyto Monte Cassino. I od lewej strony, od Adriatyku, też szła armia (chyba amerykańska). Nawet bitwa była


    Gino, brat Giny (którą prywatnie nazywamy CIA bo zorientowana jest jak nikt) wie dużo, choć niekoniecznie dokładnie. Pewnie trzeba popytać Renato (tego od oliwy i wina domowej produkcji). Cecco, nazwisko rodowe Renato, jest wyryte na tablicy pamiątkowej dedykowanej ofiarom wojny światoweJ.

    abstrahując od deszczu, mgły, deszczu ze śniegiem, mokrego śniegu i przymrozków oraz zielonego pojemnika na deszczówkę ustawionego pod kapiącym oknem - pięknie jest w Sabina. Nie po raz pierwszy, i pewnie nie po raz ostatni, dumałam nad szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Bo udać to nam się udało z tym domem w Ginestra. Mamy więcej domu niż potrzebujemy; wspaniałe widokowo okolice; gościnnych sąsiadów (nawet Kargul przywitał mnie namiastką uśmiechu i prawie serdecznym przyjechaliście na złą porę; ale moje stwierdzenie, że wybór był oczywisty: albo zima w Ginestra albo w Bawarii, skomentował jedynie: ba, Ginestra to Ginestra). Ja, miastowa i muzeowa, dokopałam się do mojej wewnętrznej chłopki, i z przyjemnością łażę po polach. Jak tak dalej pójdzie, to mogę skończyć jako włascicielka kilku drzew oliwnych i pola bobu.

    Na Nowy Rok strzelano (co prawda nie tak jak w Holandii, gdzie hełm i okopy są wskazane), ale oprócz tradycyjnych kapiszonów, rac i fajerwerków były też dwie bomby, które ktoś detonował w pobliżu naszego domu. Zadygotały fotele, w których siedzieliśmy, zadzwoniły wszystkie okna.

    Następnego dnia przyleciała Gina sprawdzić czy nie ucierpieliśmy od bomby. Bombę detonowali nowi własciciele domu „z naprzeciwka”, na codzień mieszkający w Rzymie, co w oczach Giny jest grzechem wielkim. Czego bowiem można oczekiwać od Rzymian? Najwyraźniej my, z naszym wyglądem blondynów, szczątkowymi umiejętnościami językowymi i samochodem z  monachijską rejestracją jesteśmy bardziej swoi niż ludzie z Rzymu. Cieszyć się czy płakać?
    W dzień wigilijny przyszedł do nas Renato z butelką oliwy. Był to prezent dla nas, osób które zasiedliły dom należący do Giuseppe, syna siostry matki Renato. Kilka dni później Gina przyniosła nam litr własnej oliwy. Jeszcze później Mario dostarczył nam 20 litrów zamówionej jeszcze we wrześniu oliwy z plantacji własnej Mario A.. A jeszcze potem kupiliśmy 5 litrów oliwy od producenta przy via Salaria dla przyjaciół w Polsce. Płacąc, spytałam czy oliwa jest z oliwek frantoio. Frantoio jest na użytek własny. Oliwa na sprzedaż to carboncella i leccino.

    Nadal jednak nie udało mi się kupić oliwy, która byłaby oznakowana DOP Sabina (75% jednego gatunku oliwek...itd..itd). Muzeum oliwy w Castelnuovo di Farfa poświęcone jest sztuce i  historii; o DOP i szczepach się nie rozmawia. Pokładam nadzieję w sklepie z oliwami przy klasztorze w Farfa, choć jakoś nie mogę tam nigdy nikogo zastać. Zajeżdżaliśmy tam kilkakrotnie (27 i 28 grudnia, a potem jeszcze 3, 4 i 5 stycznia), za każdym razem czytając tę samą obietnicę (a może groźbę?) przyszpiloną do framugi: wracam jutro

    Mając z grubsza zapewniony materiał badawczy z Sabina, wybraliśmy się na tereny DOP Canino I DOP Tuscia (co wiem a czego nie wiem o oliwie lacjum) To była inna planeta. Wiekowe i masywne drzewa oliwne, rozległe gaje i kompletny brak napisów vendita diretta. Trafiliśmy do frantoio pod Canino. Zamknięte. W okolicach Tuscanii pojechaliśmy za kierunkowskazem na oleario. Dojechaliśmy do Viterbo i nadal oleario nie było. Skończyło się na kupnie litra miejscowej oliwy w sklepiku na starym mieście w Viterbo. Oliwa była zielona (w prawym górnym rogu zdjęcia), mocno owocowa i mocno pieprzna. Bardziej przypominała oliwę toskańską niż naszą z Sabina.

    Pod koniec pobytu dostaliśmy jeszcze jedną butelkę oliwy od Renato, na prezent dla doktora. Chodziło o doktora Schiele, który dał Pepperowi dwa lata dobrego życia. Prezent, w butelce po wodzie mineralnej, zawinięty w gazetę i torbę z SISA trafił już w odpowiednie ręce. Teraz pozostaje jedynie czekać na recenzję

    Wyjeżdżając z Ginestra, przeprosiłam Ginę za niewypitą wspólnie kawę, tłumacząc się bliżej niesprecyzowanym mal di stomacco (rzeczywiście przez kilka dni czuliśmy się niewyraźnie). Co Gina skomentowała krótko i dobitnie: nic dziwnego; oliwa z Canino nikomu nie służy



    Luigi Santoro z Baru del Cappuccino w Rzymie policzył i wyszło mu, że można zamówić caffé:
    1. amaro
    2. ristretto
    3. lungo
    4. corto
    5. alto
    6. macchiato
    7. molto caldo
    8. molto freddo
    9. decaffeinato
    10. corretto
    11. doppio
    12. doppio in tazza grande
    13. doppio in tazza piccola
    14. americano
    15. cappuccino
    16. cappuccino senza schiuma
    17. cappuccino tiepido
    18. cappuccino decaffeinato
    19. cappuccino con cacao
    20. caffélatte
    21. latte macchiato
    22. latte macchiato con decaffeinato
    23. marocchino
    24. in tazza fredda
    25. con latte freddo
    26. con latte a parte freddo
    27. freddo shakerato
    28. frappé
    29. caffe crema
    30. monachello
    31. meretto
    32. genovese


    Pana z liczyliczydłami osobiście nie znam; zna go za to autor książki o winiarniach, kawiarniach i jadłodajniach Rzymu. Tytułu książki nie zapisałam bo wydawało mi się, znowu!, że zapamiętam. Nie zapamiętałam (znowu!) Autora zapisałam, ale nieczytelnie. Książkę znalazłam w Hugendubbel w Monachium na Salvatorplatz; w sekcji kulinarnej, pierwszy regał po lewej, 3 półka od góry, pod literą D.

    Wiem również (bo zapisałam czytelnie) co to jest marocchino, monachello, meretto i genovese. A ty? :-)

    • 60 Włochów na 100 jada chleb do makaronu; 89 je chleb raz dziennie, a 96 lubi chleb świeży
    • Rocznie wypieka się we Włoszech ponad 3 miliony ton chleba
    • Statystyczny obywatel rocznie wydaje na chleb 248, czyli 0,68 dziennie
    • Włochy mają 53.358 punktów sprzedaży chleba, 35 tys. piekarni, z których 23 tys wypieka tradycyjne pieczywo

    Z La Cucina Italiana ze stycznia br.
    Chleb z oliwkami i panettone (o panettone pisałam kilka dni temu) pochodzi z La Forneria di Andrea Diafani, via Comazzano, Castelnuovo di Farfa (prowincja Rieti). Warto tam zajechać
    nie mogę się zdecydować czy jest to hasło konserwatysty czy też raczej progresywnej lewicy.

    Otóż zanim XVIII wiek przyniósł rewolucję kulinarną, która propagowała powrót do podstawowego smaku głównego produktu, Włochy nastawione były na alchemię kuchenną, czyli tworzenie niespotykanych kombinacji smakowych. Sztuka imitacji (na zasadzie buraczki ala zając) była w modzie. A że wierzono, że cukier ma wartości lecznicze (a może tylko chodziło o ekskluzywność produktu?) więc i w bogatych domach wszystko słodzono na potęgę, najpierw miodem potem cukrem, który importowała Wenecja. Biedota potrawy soliła, bo raz że na cukier nie było jej stać, dwa że sól była konserwantem. I tu wracam do tytułu postu: konserwatysta, marząc o dawnych - czyli lepszych - czasach, powinien walczyć o przywrócenie tradycji jedzenia kiełbasy na słodko; socjalista zaś mógłby się zaś domagać kabanosów z miodem dla każdego :-D



    Za Italian Cuisine: A Cultural History autorzy: Alberto Capatti i Massimo Montanari


    n

    inne światło bo inna pora roku, ale nadal włosko
    dzisiaj na placu boju zostaje czwórka. U Muscat zdiagnozowano daleko posuniętą niewydolność nerek. Dializa nie wchodzi w rachubę. Jadę po JC i gnamy do Rosenheim, żeby się pożegnać z madame.
    są takie, że ich specjalnie nie ma. A przynajmniej ich nie widać. Na św. Jana w maju nad via Pratarello przeciągnięto światełka (niektóre nawet przypominały śnieżynki) a na święta bożego narodzenia już ich nie było. Nie było też choinki na placu (ani przed siedzibą gminy w Monteleone). Co niektórzy powiesili sobie migające światełka na balkonach. Przy wjeździe do Ginestra ktoś straszył napisem auguri z wypalonym pierwszym u. Pan Jezus dostał w prezencie nowy sznurek, którym jest przywiązany do krzyża, i czerwony różaniec na szyję.


    Anna Maria zrobiła ciasteczka świąteczne: miód i orzechy włoskie. Pokrojone w kostkę i włożone między liście laurowe (dla zachowania świeżości i nadania aromatu). Ustawiła też szopkę. Bo szopka, w przeciwieństwie do choinki, jest prawdziwą włoską tradycją.

    Rodziny oderwały się od panettone , najechały klasztor w Greccio i urządziły sobie passagiattę w wąskich korytarzach. Nie po raz pierwszy dziwowaliśmy się tradycji nakazującej wycieczkę rodzinną do miejsca, którym nikt nie jest zainteresowany. Od czasu do czasu ktoś pstyknął zdjęcie komórką, ktoś zadzwonił, a ktoś inny zastanawiał się nad menu w pobliskiej restauracji. Na szopki nikt specjalnie nie patrzył, bo i szopkę ma w domu.

    A poza granicami Ginestry najpopularniejszą dekoracją, oprócz migoczących lampek, był mikołaj wchodzący po linie na balkon lub na drzewo.

    nie z racji nastroju, a z powodu kolorytu.

    Zaczynaliśmy słońcem i upałem (pisałam już o dogrzewaniu mieszkania, które od października wychłodziło się do temperatury lodówki); dwa dni później wtoczyła się mgła.

    Ogrzewanie niby działało, ale nie było ciśnienia w kaloryferach i 12 godzin grzania podniosły temperaturę jedynie o 3 stopnie. JC, inżynier z dyplomu :-), wiedział, co prawda, że trzeba wody dolać, ale nie jak jej dolać. Trzeba było dzwonić po Mario. Mario przyjechał, pokazał i nawet butelkę prosecco przywiózł. O truflach Z. nie rozmawialiśmy, ale o oliwie tak. Obiecał 20 litrów, podobno przedniej jakości: kiepskie zbiory, ale za to napakowane esencją smakową,

    W wigilię, gdy temperatura wnętrza przeszła magiczną cyfrę 10° i zaczęliśmy się obierać z warstw swetrów (a ja również kalesonów) przyszedł w odwiedziny Renato (to ten od kwiatów cukinii; matka Giuseppe, po którym odziedziczyliśmy dom, była ciocią Renato). Przyniósł nam w prezencie butelkę oliwy. Pytany o gatunek oliwek, wzruszył ramionami. Kto by się tym przejmował? Po prostu oliwa.
    nie istnieje narodowa kuchnia włoska, ale każdy bodajże region ma do zaoferowania coś, co wyemigrowało poza jego granice i godnie go reprezentuje. Mediolan wyeksportował panettone, bożonarodzeniową babkę drożdżową, którą w Weronie i na wschód od Werony zwie się pandoro.  W Sabina panettone też jest. Powiem więcej: jest lepsze od mediolańskiego oryginału, bo - w przeciwieństwie do wielkomiejskich technologii - w Sabina rzeczy robi się po staremu, czyli na zakwasie.


    Tradycyjne panettone mediolańskie bardziej przypomina dobrze wyrośnięty placek drożdżowy niż polską babkę wielkanocną (tę kopiuje 'industrialne' panettone w pudełkach) i tak właśnie wyglądały nasze panettone, bo zgodnie z rodzinną tradycją, przeprowadziliśmy badania naukowe kupując panettony dwa:
    Panettone z Rieti (na zdjęciu;nie pamiętam nazwy piekarni, choć zainteresowanym mogę wytłumaczyć jak do niej dojść) posypane było płatkami migdałów i granulkami cukru, które kształtem przypominały karmę dla królików lub kulki przeciw ślimakom ogrodowym. Niezależnie od skojarzeń, panettone było bardzo dobre: rodzynek i bakalii było w sam raz, ciasto lekkawe i mocno waniliowe. Bardziej jednak smakowało nam minimalistyczne, bo bez ozdób, panettone z Castelnuovo di Farfa robione na prawdziwej bidze gronowej i nie z rodzynkami a z podsuszonymi miejscowymi winogronami. Pewnie zasługą tradycyjnego zakwasu było to, że ciasto zachowało i puszystość i wilgotność przez ponad tydzień, a okruchy zrobionych z resztek panettone tostów francuskich wylizywaliśmy metodą Darwina z talerzy. W przyszłym roku pewnie zdecydujemy się na spróbowanie panettone z prosecco lub z jagodami (bo i takie mieli).

    W ubiegłym roku próbowałam zrobić własne panettone według przepisu znalezionego w sieci. Wszystko poszło dobrze: i konsystencja była odpowiednia i wyrosło prawidłowo 3x. Jednak wyjęte z piekarnika bardziej przypominało bułę babci Zosi niż puszyste ciasto. W następnym roku zrobię panettone w/g przepisu z anice&cannella, tego na prawdziwej bidze. Bo chcę Annie Del Conte udowodnić, że - wbrew jej opinii - panettone da się zrobić w domu. A jeśli mój wypiek się nie uda, zawsze mogę podjechać do La Forneria di Andrea Diafani.
    Że z majstrami bywa różnie, wiedzieliśmy od zawsze. W Holandii porysowali nam szklany stół tnąc na nim rury; w Belgii remont łazienki zajął im 12 miesięcy a niedokończone elementy poprawiała inna (niekoniecznie lepsza) ekipa; w Niemczech kafelkarz wziął sobie premię uznaniową w postaci niewykorzystanych, ręcznie robionych kafelków. We Włoszech zaś mamy do czynienia z szantażem.

    Giancarlo został najęty aby zreperować cieknący w kilku miejscach dach. Podpisaliśmy odpowiedni kontrakt, poszarpaliśmy się o rusztowanie, upierdliwego sąsiada, ale w czerwcu było po wszystkim. W lipcu, dzięki Marcie i Joepiemu, dowiedzieliśmy się, że nadal cieknie. Giancarlo ostukał i obiecał naprawić. We wrześniu nie mógł nic zrobić, bo nie padało i nie wiedział skąd się leje. W październiku nie mógł, bo nie wiedział jak odebrać klucz od Anny Marii. W listopadzie padało za dużo. 30. grudnia w końcu przyszedł, ale tylko po to, żeby nam powiedzieć, że
    1. okno cieknie
    2. jest źle
    3. będzie jeszcze gorzej
    4. wymiana okna będzie nas kosztować 1000 euro

    Teoretycznie możemy podać go do sądu. Ostatecznie najęliśmy go do reperowania przecieków na nie do zmiany koloru dachówek z powodów estetycznych. Tylko że:
    1. sprawa sądowa kosztować będzie więcej niż 1000 euro
    2. zajmie więcej niż kilka miesięcy
    3. okno będzie cieknąć do zakończenia sprawy; stan się pogorszy

    W-q-wieni, możemy nająć kogoś innego, ale:
    1. trzeba tego kogoś znaleźć, co niekoniecznie będzie łatwą sprawą, jako że Francesco-będąc z Rzymu-nie zna miejscowych dachowców, a na Mario- dobrego znajomego Giancarlo-nie możemy w tej sprawie liczyć
    2. sprawa gwarancji na dach: weźmiemy kogoś nowego i gwarancja przestaje być tym czym powinna, bo wkracza argument, że to z naszej wina bo dachówki pospadały, bo nieodpowiednia osoba instalowała okno

    Tak więc okno będzie wstawiał Giancarlo; nową, niższą wycenę wynegocjował Francesco. Roboty zaczną się pod moją w Ginestra obecność, czyli w maju. Kupiliśmy więc wielki zielony pojemnik na deszczówkę i podstawiliśmy w odpowiednim miejscu.

    Przed wyjazdem, JC sprawdził poddasze. Giancarlo nie zamnął należycie okna. Podejrzewam go o premedytację.

    PS: oczywiście Giancarlo od początku wiedział co jest nie tak; nasze dyskusje co i gdzie cieknie, pytanie o klucz i wizję lokalną to była gra na zwłokę, bo wizji lokalnej nie było. Giancarlo nawet nie pofatygował się aby odebrać klucz od Anny Marii.
    bo mi po niej odbija :-D Otóż w przypływie fali bezkrytycznego samouwielbienia postanowiłam zgłosić włoszczyznę do konkursu na blog roku 2009, Kawa ewidentnie mi zaszkodziła, bo najpierw wyprodukowałam głupawy opis, a potem długo nie mogłam się zdecydować do której klasy włoszczyznę zapisać: podróże? hobby? życie prywatne? Najwyraźniej brakuje kategorii przypadki szczególne: schizy, psychozy i natręctwa,
    W Umbrii wylał Tybr, trochę terenów podtopionych. Wracając do domu bawarskiego wjechaliśmy w Toskanii w zimę, która tak na prawdę skończyła się w Dolomitach, okolicach Trento, bo nawet Werona była biaława.



    A Ginestra? Zaczęło się dobrze: prawie 20° (co pozwoliło dogrzać wychłodzoną do lodówkowej temperatury rezydencję), słońce i dojrzewające cytryny za płotem u sąsiada. Skończyło się deszczem na zewnątrz i wewnątrz (nadal cieknie okno na poddaszu, Gianfranco niczego jeszcze nie zdążył naprawić), a na przyczepach ustawionych wzdłuż Salarii pojawiły się pierwsze pachnące pomarańcze Tarocco z Sycylii.
    do Ginestra wyjechaliśmy we wtorek. Było nas tylko pięcioro.

    Pepper już z nami nie pojechał. Ominęła go jazda przez 9 godzin, mieszkanie przez ponad dwa tygodnie w domu ze stromymi schodami i kanonada noworoczna, czyli wszystko to czego nie znosił. Więcej smędzenia z mojej strony nie będzie, chociaż Peppera kochałam,




    Jak to zwykle z tragediami bywa i ta ma swoje jaśniejsze strony: Lucek zaczął być kotem towarzyskim i przytulającym się; Darwin wypierzył się na prawie całym ciele z wyjątkiem łepka między uszami. A ja dziękuję losowi, że choroba Lucka i Muscat opóźniła wyjazd. Przynajmniej wiedzieliśmy do kogo dzwonić i dokąd jechać.Decydując się na operację gdy Pepper nie mógł chodzić, później lecząc alergie, a na końcu wstrzykując mu insulinę, zdecydowaliśmy że kupujemy kotu dodatkowe kilka lat życia. Jakoś nie przyszło nam do głowy, że w pewnym momencie skończy się nam możliwość wyboru. I to gwałtownie. O 23:20 Pepper nie mógł chodzić; o 24:00 był prawie kompletnie sparaliżowany. Godzinę później było po wszystkim. Diagnoza: zator aortowy. Nie do uratowania.
    Powered by Blogger.